Feeds:
Wpisy
Komentarze

Posts Tagged ‘Marvel’

Po pierwszym seansie Spider-Man: Homecoming wyszedłem z kina z myślą: „Bardzo fajny, zdecydowanie najlepszy jak dotąd film o Pająku”. Nie sądziłem, by był przełomowy dla produkcji superbohaterskich i może byłem nawet lekko zawiedziony tym, że to po prostu bardzo fajny film. W tym sensie, że nic ponad to. Coś* jednak kazało mi wybrać się na kolejny seans. Po drugim obejrzeniu filmu uważam, że jest naprawdę świetny – moja opinia od „fajny” podskoczyła do „CHCĘ WIĘCEJ FILMÓW ZE SPAJDERMENEM!1!!11!!”

Tym razem postawiono na aktora, który faktycznie wygląda na nastolatka. Tom Holland jest co prawda tylko rok młodszy ode mnie, aczkolwiek w przeciwieństwie do Tobey Maguire’a albo Andrew Garfielda, czy też całej masy innych pełnoletnich aktorów, którzy na przestrzeni lat wcielali się w licealistów, łatwo można uwierzyć, że grany przez niego bohater faktycznie ma piętnaście lat. W sumie to naprawdę jego wiek mnie zdziwił, gdy przed chwilą sprawdziłem go w Internecie.
No ale – nie chodzi tylko o aparycję aktora. O wiele bardziej liczą się przecież umiejętności i tych Hollandowi zdecydowanie nie brakuje. Jego wersja Petera Parkera to trochę ciapa, nieśmiały, acz niezwykle inteligenty i uzdolniony chłopak, który ma urocze, typowo licealne problemy w życiu prywatnym, codziennie czeka na ostatni szkolny dzwonek, by móc założyć kostium i ruszyć na patrolowanie swojej dzielnicy. Tom Holland potrafi oddać zarówno nieporadność i niepewność Parkera, jak i jego ekscytację z możliwości walki ze złem i pomagania ludziom.

Peter zakłada maskę w ramach współpracy ze Tonym Starkiem, który po wydarzeniach z Civil War pozwolił chłopakowi zachować kostium. Parker nakręcony tamtą misją rwie się do akcji, ale brutalna nowojorska rzeczywistość powoli ściąga go na ziemię – zamiast walczyć z superprzestępcami, kosmitami albo wielkimi robotami, zajmuje się drobnymi kradzieżami, pomaga turystom odnaleźć drogę, czyli – jakby to ująć alegorycznie – ściąga koty z drzew.

Wszystko zmienia się, gdy trafia na trop gangu zajmującego się handlem bronią wzmocnioną za pomocą superzłomu, który wala się po ulicach po każdej superbohaterskiej nawalance. Niepomny na przestrogi Starka, chłopak postanawia zająć się tym na własną rękę, udowadniając swoją wartość, chcąc potwierdzić, że zasługuje na miano bohatera i miejsce w zespole Avengers. Niestety, brak doświadczenia sprawia, że nawala, Stark traci do niego zaufanie, a i sam Peter zaczyna chyba powątpiewać we własne możliwości.
Mimo to bohaterska natura i potrzeba czynienia dobra biorą górę i gdy sytuacja tego wymaga, chłopak postanawia stanąć do walki z łotrem. Bez zaawansowanego kostiumu, uzbrojony jedynie we własne zdolności, spryt i prototypowe wyrzutnie sieci** staje naprzeciw bezwzględnego złoczyńcy i niemal ginie. Wtedy coś w nim pęka. Bo widzicie – przez cały film, w każdej ze scen akcji Peter gada jak najęty. Rzuca sucharami, komentuje, dodając sobie w ten sposób animuszu. Tutaj jednak, gdy wydaje mu się, że przegrał, że jego przeciwnik zatryumfował, a jemu grozi śmierć, zaczyna wołać o pomoc, płakać. Gdy jednak pojmuje, że jest zdany wyłącznie na siebie, zbiera siły i udaje mu się wydostać spod gruzu. To jest najważniejsza i jedna z lepszych scen w filmie – pokazuje, że Peter się czegoś nauczył – że jest jest prawdziwym bohaterem, że stał się dojrzalszy.

Dlatego finał, który jest ciemny i bardzo dynamiczny, chaotyczny, wypada nieco słabawo. Jesteśmy po najważniejszym momencie i na końcu doczepione jest obowiązkowe mordobicie.

Głównym złoczyńcą filmu jest Adrian Toomes, szef gangu zajmującego się wytwarzaniem i handlem bronią ulepszoną supertechnologią. Mam z tą postacią pewien problem – z jednej strony kreowany jest na ojca rodziny, człowieka, który zszedł na złą ścieżką tylko po to, by zapewnić byt rodzinie po tym, jak został oszukany przez możnych tego świata na potężny hajs. Z drugiej natomiast strony jest pieprzonym psychopatą – gdy stracił cierpliwość do jednego z podwładnych, to go rozwalił, postanawia zabić Pająka za mieszanie w jego biznesie, zaślepia go żądza bogactwa, tłucze jakiegoś przypadkowego zioma, który akurat stał na jego drodze.
Odczuwam niekonsekwencję w kreowaniu tej postaci, ale przeżywający renesans kariery Micheal Keaton daje z siebie w tej roli wszystko i jego charyzma sprawia, że w trakcie seansu zapomina się dwóch twarzach granego przez niego łotra. Poza tym, to jest niesamowite, co się przez ostatnie kilka lat dzieje z tym aktorem. Jego powrót do pierwszej ligi odbył się w takim stylu, że głowa mała. W pierwszej chwili aż było go żal do roli „tylko” Vulture’a, ale chyba mają co do tej postaci jakieś plany na przyszłość.

Bogatą przyszłość i przeszłość ma również inna postać pojawiająca się w tym filmie – Tony Stark. To jest w ogóle kosmos, jak potężnie bohater grany przez Roberta Downeya Jr. został rozwinięty na przestrzeni – nie bójmy się słów – dekady. Droga filmowego Starka od playboya-przemysłowca do playboya-superbohatera zasługuje na osobny, obszerny wpis. Może w 2018 z okazji dziesiątej rocznicy premiery Iron Mana
No ale Homecoming. Uprzedzając pytania i piętnując ból dupy sprzed premiery – wbrew zwiastunom i całej kampanii marketingowej, Tony’ego wcale nie ma aż tak dużo w tym filmie. To NIE jest Iron Man 4: Spider-Man: Homecoming.
Stark pełni tutaj ojcowsko-mentorską rolę wobec Petera. Tylko że tak naprawdę on sam potrzebuje tej relacji o wiele bardziej niż Parker. Z racji własnej trudnej historii z ojcem i tego, że czuł się przez niego niedoceniany (do czego jest odniesienie w tym filmie, ale wiemy to również z poprzednich), ma potrzebę bycia dla kogoś wzorem i oparciem, jakiego sam w młodości pragnął. I upatrzył sobie Petera do roli podopiecznego. Z tym że Stark nie bardzo umie w relacje międzyludzkie, dlatego miota się od chwalenia do karcenia, najpierw daje chłopakowi kostium, instaluje w nim pierdyliard ukrytych opcji, potem z powodu samowolki mu go zabiera, żeby na koniec stwierdzić, że Peter tego właśnie potrzebował, by nauczyć się własnej wartości.
Ostatecznie jednak to właśnie Spider-Man podejmuje dojrzałą decyzję, pokazując, że jest bohaterem i mimo iż będzie działał na małą skalę, trzymał się ziemi, pomagał maluczkim, to będzie to robił samodzielnie, będzie stał na własnych nogach, a to jest właśnie to coś, czego potrzebuje… przynajmniej przez pewien czas.

***

Warto wspomnieć jeszcze o kilku postaciach:
„Dodatkowi” łotrzy, którzy budzili niepokój przed premierą, okazali się być tylko tłem. Shocker to w gruncie rzeczy losowy rabuś, który akurat ma rękawicę. Jest to więc Shocker idealny. Tinkerer to tylko grubasek, który zajmuje się produkcją sprzętu. Nie widzimy go inaczej jak tylko w warsztacie, gdzie projektuje i buduje ekwipunek.

Ciocia May wypada bardzo dobrze (hehe). Martwi się o Petera i z dość zrozumiałych powodów może być przewrażliwiona i zbyt łatwo wpadać w panikę, ale kiedy trzeba, to rzuca wszystko, żeby pomóc chłopakowi.

Potężny ból dupy był także o Flasha, który tutaj nie jest łobuzem-sportowcem, tylko pozorem. Początkowo miałem wątpliwości, ale już po pierwszym obejrzeniu filmu stwierdziłem, że taka postawa ma w obecnych czasach o wiele więcej wspólnego z dokuczaniem w liceum niż bycie osiłkiem i kradzież drobnych młodszym uczniom albo spuszczanie im głowy w kiblu. Jestem w stanie uwierzyć, że bogaty, chamski typek z wybujałym ego potrafi zajść za skórę nawet bardziej niż przekonany o własnej wyższości kapitan szkolnej drużyny.

Obiekt westchnień Petera – czyli Liz – jest właśnie taka, jaka powinna być. To starsza wcześniej urodzona koleżanka ze szkoły, w której chłopak jest zakochany. Szkolna klasyka. Dodatkowo – jest ratowana tylko raz i to nie w finale, a cały film nie kręci się wokół tego, czy Peter ma z nią być, czy ma być Spider-Manem. Więc miłosny wątek jest na swoim miejscu – jest dość istotny dla Petera, no bo chłopak ma piętnaście lat, a dziewczynie, w której jest zadurzony nie jest obojętny, ale film nie robi z tego megadramy i nie opiera na tym całego swojego ciężaru, jak robiły wszystkie poprzednie produkcje ze Spider-Manem.

Inna dziewczyna – Michelle  – grana przez Zendayę, co do której zarzuty wyglądały tak, że ktoś wyprodukowany przez Disney Channel jest totalnym dnem, pełni w filmie raczej marginalną rolę. Moja dziewczyna zwróciła mi po seansie uwagę, że ból dupy przed premierą nie miał sensu, bo prawie tej postaci nie ma. Jasne, należy do tej samej paczki co Peter, ale raczej trzyma się na uboczu. Więc tutaj została tylko wprowadzona i najprawdopodobniej jej rola zostanie rozwinięta w kontynuacjach. Czy natomiast stanie się tutejszą wersją MJ? Może. Nie wiem. Naprawdę było jej na tyle mało, że ciężko prorokować. Na pewno wypada na plus, wbrew pochopnym opiniom sprzed premiery.

***

To naprawdę jest film o Spider-Manie, na jakie czekaliśmy i na jaki zasługujemy. Sam Spider-Man zasługiwał na taki film. Nie ma tutaj miłosnej dramy, nie ma wałkowania genezy (żadnych retrospekcji!), humor, dowcipasy i sceny akcji są idealnie zrównoważone z emocjonalnymi momentami.
Przede wszystkim jednak bohater przechodzi jakąś drogę – od niecierpliwego nastolatka, który czuje potrzebę rzucenia światu wyzwania i udowodnienia wszystkim i sobie własnej wartości do nieco dojrzalszej wersji niecierpliwego nastolatka, który czuje potrzebę rzucenia światu wyzwania. Biorąc pod uwagę to, że MCU jest projektem długoterminowym, nie mogę się doczekać, dokąd Petera zaprowadzi droga, na której pierwszy krok uczynił w tym filmie.

***

*Być może to, że na pierwszy spóźniłem się piętnaście minut i ominęło mnie całe wprowadzenie.
**Uwielbiam projekt tego własnoręcznie stworzonego kostiumu i niezmiernie się cieszę, że pojawił się w filmie.

Jaskier

PS Kto Was bardziej ucieszył – Pepper Potts czy Mac Gargan?

Read Full Post »

Netflix w kooperacji z Marvelem w końcu to zrobili – powstał nudny serial, który jakością spokojnie może powalczyć z najgorszymi sezonami Arrowa. A tak liczyłem na wzrost formy po słabawym Luke’u Cage’u.

Fabuła jest prosta i – jak pisałem na fanpejczu kilka tygodni temu – jebie Arrowem. Uznany za dawno zmarłego dziedzic fortuny i – poprzez 51% udziałów – także korporacji wraca do miasta i rozpoczyna walkę o odzyskanie tego, co mu się należy. Okazuje się jednak, że przez te piętnaście lat w Nowym Jorku wiele rzeczy się zmieniło i powrót do świata żywych nie będzie dla Danny’ego Randa taki prosty, jak mu się początkowo wydawało. I, wiecie, przez kilka pierwszych odcinków mamy potyczki prawne, posiedzenia zarządu, wizyty u prawników, rozmowy z prawnikami, straszenie prawnikami, sceny z życia w korpo, sceny z pracy w korpo, ludzi ubranych w garnitury i tego typu sprawy.
W serialu, który jest o najzajebistszym wojowniku kung-fu na świecie, ponad połowę czasu poświęca się sprawom majątku, firmy i członkostwa w zarządzie. Brak słów, więc rzucę po prostu dwoma hasłami – lol XD.
I tak jest już do samego końca. Jeszcze do szóstego odcinka, w którym ma miejsce coś na kształt tandetnego turnieju rodem z Mortal Combat czy czegoś w tym stylu, można się łudzić. Można mieć nadzieję, że koniec z tym korpo-bełkotem, że zaraz zaczną latać na sznurkach i w jakiś cudaczny, nierealistyczny sposób się okładać.
Ale nie…

***

Fabuła totalnie zawodzi, jak napisałem powyżej – cały czas się przewijają jakieś nudy związane z korporacją, z którą związani są bohaterowie. Może za to o nich samych można coś dobrego powiedzieć?
Nic bardziej mylnego.
Danny Rand, w którego wciela się Finn Jones, jest beznadziejny. Absolutnie nieautentyczny i nieprzekonywujący. Ma być mistycznym wojownikiem, człowiekiem, który przez piętnaście lat trenował sztuki walki i panowanie nad emocjami, niezniszczalną Żywą Bronią, ma być z niego król kug-fu jak lew jest król dżungli.
A jest jak rozpieszczony bachor. Dosłownie. Nie ma za grosz luzu, tylko chodzi wściekły i bez zastanowienia wszystkich chce tłuc. W dodatku cała jego motywacja związana jest z tym, że gdy kogoś zabija, to traci równowagę swojego chi, więc nie może używać wtedy mocy Iron Fista. Z tego powodu liczbę użycia przez niego tej zdolności można policzyć na palcach. To śmieszne, że akurat postać, która ma tytuł, oryginalny komiksowy pseudonim od samego początku serialu, kompletnie na niego nie zasługuje. W przeciwieństwie do pozostałych postaci z nadchodzących Defenders Danny nie przechodzi żadnej drogi, niczego się nie uczy, pod żadnym pozorem NIE widzimy w nim tytułowego bohatera.
Pizda, nie Iron Fist, jak powiedziałby mój były współlokator.

Postaci drugoplanowych jest kilka.
Jessica Henwick gra Colleen Wing*. Początkowo wydaje się spoko bohaterką, jest budowana między nią i Danny’m koleżeńska relacja, ma jakieś problemy z agresją, więc chodzi je rozładowywać na nielegalne walki, gdzie – O-CZY-WIŚ-CIE – rozkłada dwa razy większych od siebie facetów, co jest akurat fajne, ale, bo rzecz jasna musi być jakieś ale, zostaje to wyrzucone do kosza. Walki w klatce są raptem dwie, po jakimś czasie nawiązuje się między nią i Danny’m kiczowaty, wymuszony romans, okazuje się na koniec, że ona jest z Ręki, więc Danny jej nienawidzi, ale ją kocha, więc nie może jej nienawidzić…

Jest jeszcze Ward Meachum, taki człowiek w korpo, który kumplował się z Danny’m, gdy byli dzieciakami. On jest jedyną postacią, która naprawdę się rozwija, czegoś się uczy. Tylko jest jeden problem – to miał być serial o pieprzonych mnichach-wojownikach z mistycznego miasta z innego wymiaru, a nie historia zmagającego się z uzależnieniem i apodyktycznym ojcem korpo-wapniaka.

No bo jest ojciec, grany przez Davida Wenhama. Niby nie żyje, ale tak naprawdę po śmierci w wyniku raka wrócił do życia dzięki zawarciu umowy z Ręką i siedzi cały czas (w sensie kilkanaście lat) ukryty w luksusowym apartamencie, sterując firmą jako szara eminencja. W zamian za powrót do życia pozwolił Ręce na zinfiltrowanie swojej firmy, jednakże jako niecny biznesmen naturalnie knuje przeciwko nim.

Ręką steruje Madame Gao. Z jakiegoś dziwnego powodu… Postać ta pojawiła się wcześniej w obu sezonach Daredevila, gdzie była przedstawicielką chińskiej mafii. Tutaj kieruje Ręką, a przynajmniej tym członem Ręki, który odpowiedzialny jest za robienie kasy na narkotykach. Bo tak – mistyczni zombie-ninja z Japonii w tym serialu są dresami koszącymi kasę na dragach. A druga część Ręki – bo są tutaj dwa takie jakby odłamy – zajmuje się zbieraniem młodych ludzi, uczeniem ich, wpajaniem własnych zasad i wysyłaniem w świat, gdzie mają czekać jako uśpienia agenci. Tak sądzę.

I jeszcze wspomnę o Claire Temple. Kurwa. Kiedy wcześniej pojawiała się, spajając te seriale, to było na swój sposób urocze. Memy I’m here to talk to you about The Defenders Initiative mnie śmieszą. Ale kiedy pojawia się tutaj i mówi, że wciąż wpada na ludzi o niezwykłych zdolnościach, że ma doświadczenie z tym całym pokręconym gównem, ale NIE zadzwoni do Matta Murdocka, żeby przyszedł skopać dupę Ręce, tylko sama wpycha się na wszystkie misje i robi za głos „rozsądku”, przypominając bez przerwy, że nie można nikogo zabijać, to mi się rzygać chce.

***

Jeśli mowa o Daredevilu, to tam były lepsze walki. Niby Matt był szkolony przez mistrza wschodnich sztuk walki, ale w dużej mierze polegał na swojej sile i agresji, przez co choreografia nabierała ulicznego, brudnego posmaku. Tutaj, gdzie karykaturalne wręcz ciosy rodem z Domu latających sztyletów sprawdziłyby się fenomenalnie, gdzie można by zaszaleć z akrobacjami, turbokopniakami mamy co? Poszatkowane i posklejane w montażowni scenki, w których twórcy starają się przekonać widza, że Finn Jones umie w kung-fu.

Wraz z brakiem widowiskowych starć na dłonie i nogi, których wszyscy się spodziewali, przychodzi odarcie z mistycyzmu. Nie ma żadnych scen z Kunlun, gdzie Danny przebywał przez piętnaście lat. Wychodzi na to, że całe to jego szkolenie polegało w głównej mierze na wkładaniu mu do głowy, że Ręka jest zła, ponieważ nie widać po nim, by nauczony został czegoś innego. Jasne, niby umie walczyć, ale nie idzie za tym roztropność, samokontrola i panowanie nad emocjami, które związane są z kung-fu. Równie dobrze Danny mógłby przez piętnaście lat mieszkać na ulicy w Rio de Janeiro i tam nauczyć się bić.

***

Żal. Nie traćcie na to nawet czasu.

To uczucie, gdy w serialu o wojowniku kung-fu najbardziej prominenty i rozwinięty jest wątek uzależnionego od leków przeciwbólowych kierownika korporacji.

***

Trzy filmy o kung-fu, które lepiej obejrzeć zamiast Iron Fista:

  • Kung Fu Panda
  • Karate Kid
  • Ip Man

*Yellow-washing?

Jaskier

Read Full Post »

#blablabla

W żadnym wypadku nie należy tego wpisu postrzegać jako próby zrecenzowania któregokolwiek z wymienionych poniżej seriali – po pierwsze nie chce mi się pisać odpowiednio dużo na temat każdego z nich, a po drugie większość z nich zdążyła się już zakurzyć, więc recenzowanie ich nieco mija się z celem.
Nie żebym ja tutaj kiedykolwiek pisał jakieś poważne recenzje…

***

Luke Cage

Luke Cage to trzecia z postaci Marvela, która dostała swój własny serial na Netflixie. I… cóż – ma te same problemy, jakie miała Jessica Jones i drugi sezon Daredevila. :/

Pierwszy fragment serialu jest ekstra – kilka początkowych epizodów buduje odpowiednią atmosferę, wprowadzone są na scenę drugoplanowe postacie, które naprawdę da się lubić – detektyw Misty Knight, właściciel zakładu fryzjerskiego Pop, gangster Cottonmouth.
Wybija się zwłaszcza ten ostatni – twórcom udało się stworzyć kolejnego mafijnego bossa, który przyciąga uwagę, ma za sobą trudną przeszłość, nie lubimy go, bo jest zły, krzywdzi ludzi, ale rozumiemy, iż w pewnym sensie stał się on ofiarą środowiska, w którym przyszło mu dorastać. Jednocześnie nie jest to kopia Kingpina. Olbrzymia zasługa aktora, który odgrywa tę rolę – nagrodzonego w tym roku Oscarem za rolę w Moonlight Mahershala Aliego.

Również sceny akcji są ciekawe – w przeciwieństwie do Matta Murdocka – Luke Cage nie musi unikać kul, więc prze do przodu niczym taran, okręcając drzwi od auta wokół zbirów lub ogłuszając ich jednym potężnym ciosem. Ten aspekt serialu jest naprawdę satysfakcjonujący. Uwielbiam również te momenty, gdy bohater wpada do jakiejś dziupli, krzycząc, by bandziory oddały ukradzione mieszkańcom Harlemu fanty. To jest po prostu bezcenne.

Także ujawniana po kawałku przeszłość Luke’a jest w porządku. Wątek w więzieniu mocno trąci klimatem blaxploitation, ale to akurat bardzo pasuje do serialu, dobrze gra z poruszanymi problemami czarnoskórych mieszkańców Harlemu.

Co więc jest nie tak?
Serial jest przeciągnięty. Od pewnego momentu strasznie się dłuży i przeszkadza to jeszcze bardziej niż w Jessice Jones. Tam przynajmniej antagonista był przez cały sezon interesujący, tego Tennantowi nie można odmówić.. Tutaj Cottonmouth zostaje w pewnym momencie wymieniony na Diamondheada… albo Diamondbacka. Następuje totalny zwrot w klimacie serialu, zaczyna się istne szaleństwo, przeciwnik cytuje Biblię, ma superpancerz i superrękawice, które pozwalają mu się napierdalać na pięści z Cage’em. I takie superkule, które potrafią przebić jego skórę.
Wiadomo, że musieli wyjść z jakimś rodzajem kryptonitu, ale zrobiono to tak niezręcznie…

W dodatku przez cały sezon Luke ma ból dupy o to, że nie chce być bohaterem. Ból dupy rodem z Flasha. Chodzi i wszystkim mówi, że nie będzie bronił ludzi, że chce tylko żyć w spokoju. Wszyscy mu mówią, że powinien wykorzystywać swoje zdolności, że z wielką mocą i tak dalej, ale on wciąż powtarza swoją mantrę. To się naprawdę w pewnym momencie zrobiło nie do wytrzymania.

Jest też taki facet, który nosi okulary przeciwsłoneczne cały czas. W dzień, w nocy, na zewnątrz, w budynkach. Jest okropny. Grany na podobną nutę, co Captain Cold w Legends of Tomorrow, tylko że tam Wentworth Miller potrafił wzbudzić moją sympatię. Tutaj absolutnie nie ma mowy o czymś takim. Nawet nie pamiętam już, co się stało z tym typem.

Mam nadzieję, że Iron Fist wypadnie lepiej. Chociaż pierwsze recenzje tego nie zapowiadają. :(

***

Rick and Morty

Na Netflixie można obejrzeć pierwsze dwa sezony tej kreskówki (trzeci będzie dopiero miał premierę chyba jakoś w tym roku). Jest cudaczna, niepoprawna politycznie, przepełniona nawiązaniami do popkultury, wulgarna – uwielbiam ją.

Rick and Morty to mocno kwasowe science fiction o Ricku – dziadku-geniuszu, który zabiera swojego nieco przygłupiego wnuka – Morty’ego – na przygody dziejące się w całym Wszechświecie, a także w innych wymiarach.

Kreskówka wygląda dokładnie tak, jak na powyższej grafice – bardzo schludnie. Nie dajcie się jednak zwieść i trzymajcie dzieci z dala od niej – to serial przeznaczony wyłącznie dla dorosłych. Pod przykrywką szalonych przygód w kosmosie animacja porusza najróżniejsze tematy – społeczeństwa, odpowiedzialności za własne czyny, granic wolności jednostki, moralności, seksualności. Z tym, że robi to w bardzo specyficzny sposób – nikt tu się w tańcu nie pierdoli.

W każdym epizodzie równocześnie toczą się dwie historie. Przeważnie jedna dotyczy przygody tytułowych bohaterów, a druga dzieje się w ich domu, gdzie pozostali członkowie rodziny muszą zmierzyć się z jakimś typowym problemem wynikającym z trudności w ich wzajemnych relacjach.

Jednocześnie serial jest naprawdę zabawny. Jeśli ktoś lubi czarny humor i ceni inteligentne nawiązania do popkultury, to jest to pozycja obowiązkowa. Warto spróbować chociaż jeden odcinek. ;)

***

Wikingowie

Świat Wikingami jarał się już kilka lat temu, ja pierwsze odcinki obejrzałem dopiero w zeszłym roku, ale to Netflix dał mi teraz możliwość wciągnięcia się w ten serial dzięki łatwemu dostępowi do wersji z napisami. Na chwilę obecną jestem jakoś pod koniec drugiego sezonu, po egzekucji jarla Borga. Myślę, że powolutku sobie będę oglądał dalej.

Dla mnie to taka lepsza Gra o tron – brudny i brutalny świat, w którym jednak jest miejsce na bohatera, w przeciwieństwie do serialu HBO. Ja wolę fabułę, w której mogę śledzić losy konkretnej postaci bądź grupy i Wikingowie właśnie to mi dają, nic nie zabierając z konstrukcji świata.

Bardzo cenię rozmach realizatorski – kostiumy, charakteryzacja, tony ekwipunku oraz przedmiotów codziennego użytku, plenery, wnętrza, statki i konie – mają rozmach, skurwisyny. Ilość strać, potyczek, a nawet – nie bójmy się słów – bitew jest niesamowita. Nie spodziewałem się po serialu tak wielu scen batalistycznych. Jasne, w większości są to po prostu ludzie walczący w zwarciu, okładający się mieczami i toporami, niby nic nadzwyczajnego, aczkolwiek i tak robi wrażenie. Zwłaszcza w porównaniu z Grą o tron, gdzie w pierwszym sezonie wycięto całą bitwę.

Bardzo podoba mi się również dbanie o historyczną poprawność. Idea jarlów, sposób prowadzenia życia oraz walki, tradycje, wierzenia i zwyczaje – to wszystko mocno trzyma się kupy i zbieżne jest z informacjami, jakie można odnaleźć w literaturze.

***

Seria Niefortunnych Zdarzeń

Na temat tego serialu dużo nie będzie, gdyż widziałem tylko trzy odcinki.

Neil Patrick Harris zdaje egzamin jako diaboliczny Hrabia Olaf.

Serial dobrze oddaje dziwaczność świata przedstawionego w powieściach. Tak się składa, że przeczytałem kiedyś prawie wszystkie tomy (poza finałowym Końcem końców) i mimo iż było to naprawdę dawno, nie pamiętam już żadnych szczegółów z większości z nich, to jednak klimat absurdu został tutaj dobrze oddany. Wszystko wygląda tak, jak w jakiejś książce dla dzieci – otoczenie jest albo przesadnie kolorowe, albo szare, w dwuwyrazowych nazwach pierwsze litery przeważnie są takie same – no ma to wygląd bajki, ale sytuacja nie jest bajkowa. Dzieci stają się ofiarą nie tyle Hrabiego Olafa, co durnego systemu prawnego i głupoty urzędników, a w zasadzie wszystkich dorosłych, jakich napotykają na swojej drodze.

Serial jednak robi jedną rzecz źle – już w pierwszym odcinku dowiadujemy się, że jest jakaś intryga, a rodzice „sierot” żyją. Trochę za szybko.

Może się zbiorę kiedyś do obejrzenia pozostałych odcinków, wówczas napiszę coś więcej.

***

Riverdale

Riverdale to adaptacja komiksów z Archie Comics. Archetypowe postacie nastolatków ze szkoły w jakimś amerykańskim Wygwizdowie co tydzień na małym ekranie.

Serial to cudowna teen drama z wątkiem kryminalnym w tle.
Małym miasteczkiem wstrząsa zaginięcie kapitana szkolnej drużyny, co rusz wychodzą na jaw nowe fakty, rodzice i policja próbują ustalić prawdę, na pierwszym planie jest jednak codzienne życie nastolatków – pierwsze miłości, szkolne bale, trudne decyzje związane z dorastaniem – zupełnie jak HSM, tylko że zrobione dobrze. Ba! perfekcyjnie!

Głównym bohaterem jest Archie Andrews, obok niego przewija się cała masa interesujących i dobrze zagranych postaci. Mimo iż większość z nich realizuje powierzoną przez twórców rolę szkolnych archetypów, to jednak styl i klasa, z jaką młodzi aktorzy podchodzą do tego zadania, zasługuje na wszystkie Teen Choice Awards tego świata.

Nigdy nie podejrzewałem, że szkolne perypetie grupki amerykańskich nastolatków sprawią, że będę co tydzień czekał na nowy epizod.

Co tu dużo gadać – Riverdale trzeba zobaczyć. Myślę, że po zakończeniu sezonu pojawi się tutaj jakiś wpis na temat tego serialu – w Stanach emitowany jest na kanale The CW, Netflix dystrybuuje go na kraje Trzeciego Świata, w tym Polskę, dlatego też trzeba czekać na kolejne odcinki.

***

 

Co Wy polecacie z Netflixowego menu*?

*Poza Narcos, bo Narcos polecali mi już wszyscy.

Jaskier

Read Full Post »

Hachette w ubiegłym tygodniu wystartował z kolejną kolekcją komiksów. Tym razem nazywa się po prostu Superbohaterowie Marvela i zawierać będzie zbiór historii dotyczących konkretnej postaci lub drużyny. Jeden heros/zespół – jeden tom. Pierwszy numer to – a jakżeby inaczej – Spider-Man.
Nim przystąpię do jakiegoś, powiedzmy, szerszego omówienia zawartości oraz jakości wydania tego albumu, kilka słów o samej kolekcji.



Jest to trzecia już tego typu kolekcja wydawana w Polsce, po prekursorskiej Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela, która szturmem zdobyła kioski i salony prasowe miesiąc po starcie mojego bloga (czyli w grudniu 2012 roku, liczy obecnie ponad sto tomów, najprawdopodobniej dociągnie do stu pięćdziesięciu) i Wielkiej Kolekcji Komiksów DC Comics, która pojawiła się na rynku kilka miesięcy temu.
U schyłku 2012 roku możliwość regularnego kupowania komiksów w pobliskim kiosku w  drodze do pracy lub ze szkoły była czymś niezwykłym. Jakby ktoś nie pamiętał, to to był mniej więcej ten czas, gdy lubienie spajdermenów i batmanów stawało się glamour, wszyscy wciąż byliśmy pod ogromnym wrażeniem filmowych Avengers, sieciówki zaczęły ścigać się w ofercie koszulek z nadrukami, które jeszcze kilka lat wcześniej przystawały jedynie dzieciom… albo grubym nerdom. Nawiasem mówiąc – męskie są zaskakująco dobrej jakości, wciąż noszę te, które kupiłem sobie w trzeciej klasie gimnazjum.

Sukces WKKM, w który początkowo mało kto wierzył (poczytajcie dyskusje na forach z okresu rzutu próbnego) Hachette zawdzięczało dobremu wyczuciu rynku albo łutowi szczęścia. Ziarno padło na ziemię żyzną i wydało plon. Nakręcani kolejnymi filmami MCU, rzuciliśmy się do kiosków. To znaczy, ja nie – mam może z dziesięć tomów, na wakacjach opchnąłem trzy, nie zależało mi na skompletowaniu całości, ładnym obrazku na regale, nic z tych rzeczy. Wnioskując jednak z komentarzy przeczytanych na fanpejczu kolekcji, ludzie kupują tomy regularnie i kwestia posiadania całości panoramy nie jest błaha.

Jest jednak pewien problem z tymi kolekcjami. I zejdźmy może z WKKM, żeby nie było, że faworyzuję jednego wydawcę (Hachette) i wydawnictwo (Marvel). WKKDCC (wydawana przez Eaglemoss) oferuje naprawdę świetne historie. Mam z niej co prawda tylko Batman: Hush, ale niedawno wypożyczyłem i przeczytałem starsze polskie wydania dwóch innych tytułów – Green Arrow: Kołczan i Batman: Długie Halloween i zrobiły na mnie naprawdę pozytywne wrażenie. Pod względem objętości jest to sześć tomów kolekcji, więc połowa z dotychczas wydanych, toteż można powiedzieć, że start seria ma bardzo dobry.

Problemem nie jest więc dobór historii. I jednocześnie jest.
O ile jest to świetna sprawa, że za relatywnie małe pieniądze można sobie takie Długie Halloween lub Old Man Logan sprawić, przeczytać, z dumą postawić na półce, to jednak dla przerażającej liczby komiksów model wydawniczy, który sprawdza się w przypadku statków do składania lub figurek, nie ma za wiele sensu. Najbardziej niesamowita, zarówno w przypadku Marvela, jak i DC Comics, jest długowieczność postaci. Niektóre z nich istnieją dekady i ich przygody wydawane są nieustannie. Wiąże się z tym pewna płynność, zmiany, a także zagłębianie się, obrastanie, wręcz grzęźnięcie w kontekście wydarzeń z innych serii. Nie ma siły, żeby jakakolwiek kolekcja mogła zagwarantować takie wsiąknięcie w uniwersum, jeśli czytamy jeden tom o Spider-Manie Straczynskiego, potem jest dziesięć numerów z innymi bohaterami, a następny ze Spidey’m to Ultimate Bendisa. To po prostu niemożliwe.

Wiadomo, gdzieś trzeba zacząć czytać komiksy, jeśli się nam to zamarzy, aczkolwiek dowolny, tom dowolnej kolekcji jest równie dobry, jak każdy zeszyt lub album.
Może jednak o czytaniu komiksów i w ogóle miejscach ich zdobywania innym razem, hm? Dajcie znać w komentarzach, czy Was coś takiego interesuje.

***

Jakość wydania tomu stoi na naprawdę wysokim poziomie, okładka jest gruba, papier kredowy, kartki klejone, a tusz nie cuchnie, tylko cudownie pachnie drukarnią. Niestety, miałem jakiegoś megapecha i po wyplątaniu tomu z folii okazało się, że okładka jest poważnie uszkodzona.

Dolny róg grzbietu jest naderwany, w kilku miejscach okładka jest lekko wgnieciona. Lipa, będę musiał zadzwonić do BOK-u.

ZAWARTOŚĆ SBM #1:

Amazing Fantasy #15

Pierwszą historią w tomie jest legendarny już piętnasty numer periodyku Amazing Fantasy z 1962 roku. Zawiera on rzecz jasna debiutancki występ Spider-Mana. Niby wszystko spoko – dobrze było zapoznać się z tą historią, na własne oczy zobaczyć, jak dziwacznie i nieporadnie wystartował ten bohater w czasach, w których zamaskowani stróże prawa wyrastali jak grzyby po deszczu i tylko nieliczni z nich przetrwali próbę czasu. Spider-Man był bohaterem innym niż większość obecnych wówczas na rynku i tym właśnie przyciągnął czytelników, którzy mogli utożsamiać się z nieporadnym i nieśmiałym Peterem, który zakładając czerwoną maskę, stawał się potężnym superbohaterem.
I też – wiecie – ciekawie jest zobaczyć, jak ta pierwotna geneza z biegiem lat została rozbudowana o dodatkowe sceny, ale jednocześnie w swojej esencji pozostała niezmieniona. Peter był nieśmiały, pomiatany przez rówieśników, został ugryziony przez radioaktywnego pająka i wskutek tego zyskał supermoce (ach, to science-fiction z lat ’60). Zachłysnął się swoją potęgą i odebrał trudną lekcję, która wyrobiła mu kręgosłup moralny do końca życia.
Poważną wadą tego fragmentu tomu jest zmieniona warstwa graficzna. Wszystko pociągnięte jest komputerowym pędzlem, który naprawdę wiele odbiera doświadczeniu obcowania z tak starym komiksem, ponieważ klasyczna kreska Steve’a Ditko gdzieś tam ginie i rozpływa się pod syntetycznymi barwami. Szkoda.

Sinister Six

Historia nieco świeższa i mocniej osadzona w uniwersum Marvela, z czasów, kiedy Pajęczak dorobił się już pokaźnej galerii łotrów. Z wszystkich trzech komiksów zawartych w tomie przypadła mi do gustu najbardziej – jest taki niepowtarzalny urok w kiczowatych dialogach, nawet wszechobecne przemyślenia z minionej epoki pisania scenariuszy mi wyjątkowo nie przeszkadzają. Ciocia May, która wiecznie przejmuje się stanem zdrowia i samopoczuciem Petera, nie toleruje slangowego słownictwa i nie rozumie, że została porwana przez złoczyńcę, jest z dzisiejszej perspektywy postacią archaiczną, groteskową i wręcz obraźliwie stereotypową, ale należy brać poprawkę na to, że kilkadziesiąt lat temu nikomu do głowy nie przyszło, by pisać ją inaczej.
Uwielbiam tych głupkowatych łotrów, którzy mimo iż dostali łomot od Spider-Mana, to nie potrafią się na poważnie zorganizować i pycha jeszcze jeden raz doprowadza ich do porażki. Cudowne jest to, że siedzą w jakimś brudnym mieszkaniu, czekają na spóźnialskich i ciągną losy, rozstrzygając, w jakiej kolejności będą pojedynkować się ze Spider-Manem. Octopus zakładający akwalung i wskakujący do wielkiego akwarium ze słowami – Zapoluję na ciebie jak prawdziwa ośmiornica, to istna wisienka na torcie. Jeśli współpraca Marvel i Sony doprowadzi do powstania Sinister Six, to elementy z tego komiksu powinny się znaleźć w scenariuszu tego filmu.
Podczas czytania radochę sprawia również bezpretensjonalne reklamowanie innych tytułów – co kilka stron pojawia się jakiś bohater, na kadr lub dwa, przechodzi, nie robi NIC związanego z fabułą, znika, a wydawca łaskawie nas informuje, gdzie możemy przeczytać o jego przygodach.
Przykład z Thorem macie poniżej.
W zasadzie najsłabiej w tym komiksie wypada problem Spider-Mana. Traci on swoje moce i już sobie człowiek zaczyna myśleć, że to tak na poważnie, że będzie musiał kombinować, żeby posłać tych sześciu klaunów za kratki, ale po kilku stronach okazuje się, że no – jednak nie. Kiedy tylko przychodzi mu zmierzyć się z pierwszym z łotrów, ot tak je odzyskuje. Po prostu.
Słabe, w to miejsce wolałbym więcej przekomarzania się członków Sinister Six.

Wszystkiego najlepszego

Finał tomu to kilka zeszytów z serii Straczynskiego i Romity Jr.
Spider-Man ma urodziny, ale musi walczyć z jakimiś ludźmi-odbytami z innego wymiaru, cośtam, przenosi się w czasie i podróżuje przez niego od momentu ugryzienia przez pająka do teraźniejszości. I ratuje świat przed Dormammu. Ponownie doświadcza wydarzeń ze swojego życia, ale nie mogę powiedzieć, żeby mnie to porwało jakoś specjalnie.
Potem jest zeszyt skupiający się głównie na cioci May, która stała się w międzyczasie postacią z krwi i kości, a nie tylko nieświadomą niczego staruszką, którą trzeba co chwila ratować. Peter walczy z jakimś nowym przeciwnikiem, który wygląda, zachowuje się i ma takie moce, jakby powstał w wyniku działania funkcji zwracającej klasę Zloczynca o parametrach wylosowanych z pewnej zadanej puli.
Następny jest zeszyt o krawcu, który świadczy usługi zamaskowanym bohaterom oraz ich antagonistom. Gdyby wszystkie pięć zeszytów było o tym facecie, to byłby to o wiele lepszy komiks. Tak to tylko pretekst do moralizatorskiej gadki o tym, że jeżeli możesz coś zrobić, ale tego nie robisz, to jesteś współwinny cudzej krzywdy, bo tak powiedział dziadek krawca, który doświadczył piekła niemieckiego obozu koncentracyjnego.
Rysunki to John Romita Jr. Co tu więcej mówić. Można lubić, można nie lubić. Osobiście żadnych poważnych zastrzeżeń do jego stylu nie mam.

***

Są jeszcze materiały dodatkowe w postaci jakichś galerii rodem z Magazynu Spider-Man z chińską zabawką, kulisy powstania postaci, jak to Stan Lee sam temi ręcoma stworzył, zaprojektował i tchnął życie w bohatera oraz liczące kilka stron streszczenie historii postaci, z podkreśleniem najważniejszych wydarzeń.

Po negatywnym odzewie, jaki pojawił się w Internecie odnośnie jakości tłumaczenia oraz ilości błędów, spodziewałem się prawdziwych okropności. No i faktycznie nie jest idealnie, powiedziałbym nawet, że nie jest dobrze, ale tragedii nie ma. Najwięcej zastrzeżeń mam do wstępu od wydawcy, potem faktycznie zdarza się zdecydowanie zbyt dużo literówek, a samo tłumaczenie miejscami jest dość pokraczne, aczkolwiek nie krwawią od tego oczy. A jak wiecie – albo i nie – ja jestem dosyć mocno uczulony na wszelkiej maści błędy.

***

Cóż, ja pasuję, kupiłem pierwszy numer i w gruncie rzeczy się rozczarowałem. Oryginalną genezę dostałem przekolorowaną, nowożytna historia nie była zbyt angażująca, w zasadzie tylko Sinister Six dostarczyło mi tego, czego oczekiwałem.

W Polsce jest obecnie zatrzęsienie komiksów i trzeba czasem i (przede wszystkim) pieniędzmi na nie dysponować z głową. Moim zdaniem Hachette zrobiło dobrą robotę z WKKM, ale kolejna kolekcja nie jest potrzebna. Tym bardziej, że za osiem dyszek miesięcznie można mieć Marvel Unlimited i jeszcze zostanie na wybrany album Marvel NOW! od Egmontu.

Jaskier

Read Full Post »

Czwarty sezon wystartował całkiem nieźle. Jasne – pierwsza połowa miała kilka bolączek, ale potrafiła zaoferować wystarczająco dużo ciekawych rzeczy, żeby sprawiać frajdę z oglądania. Niesmak po słabawym sezonie trzecim zniknął bez śladu i można się było cieszyć jak dziecko z regularnych występów Ghost Ridera.
Do czasu ostatniego odcinka przed zimową przerwą…
Zacznijmy jednak od pozytywów.

Już finał poprzedniego sezonu zwiastował duże zmiany – w epilogu dane nam było zobaczyć, że Coulson przestał być dyrektorem, S.H.I.E.L.D. czekały zmiany – wyjście z cienia, przeniesiono akcję o kawał czasu do przodu. Również nowa pora emisji oraz zapowiedź pojawienia się Ghost Ridera pozwalały myśleć, że idzie nowe.
No i w zasadzie przyszło, większość wątków pokazanych w tych pierwszych ośmiu odcinkach jest ciekawa, wszystko, że się tak wyrażę, gra, budzi ciekawość i sprawia, że czeka się na kolejny odcinek i zastanawia nad tym, jak to wszystko się rozwinie.

Wątek Ghost Ridera prowadzony był bardzo dobrze, Robbie jest postacią, której rozterki łatwo zrozumieć – z jednej strony musi opiekować się bratem, zarabiać pieniądze na utrzymanie, z drugiej w jego głowie siedzi łaknący zemsty demon, który wespół z nim wymierza jakąś wersję sprawiedliwości. Taką, w której wpadasz do kryjówki gangu i załatwiasz wszystkich bandytów, których zastaniesz wewnątrz. No i trzeba pamiętać, że Ghost Rider to nie byle jaka postać, a dodatkowe gościnne pojawienie się Johny’ego Blaze totalnie bierze widzów z zaskoczenia i wywołuje wielkiego banana na twarzy, lecz jednocześnie uwypukla potężną wadę tego serialu – takich krótkich występów powinno być o wiele więcej. Cała masa postaci trzymana jest z dala od telewizyjnego zakątka MCU stacji ABC, mimo iż mogłaby pozytywnie wpłynąć na odbiór tego serialu.
No ale Robbie/Ghost Rider wypada na plus, podobała mi się jego interakcja ze starą gwardią serialu, odpowiadał mi sposób jego przedstawienia, jego wygląd, jego moce. Fajnie było móc zobaczyć tu gościa, który ma w dupie to, że coś mu wybuchło w twarz, który mógł – dosłownie – przejść przez ogień.

Na początku sezonu było trochę kwasu z Daisy a.k.a. Quake, która walczyła samodzielnie z przeciwnikami Inhumans, nie chcąc wrócić do S.H.I.E.L.D., bo jej chłopak umarł. Bo wiecie, nie mogłaby sobie poradzić ze śmiercią któregoś ze swoich przyjaciół, więc wolała działać solo. Na szczęście zostało to ucięte.

Równocześnie, nieco zakulisowo, toczył się wątek konstruowania sztucznej inteligencji przez doktora Radcliffe’a. Pomagał mu Fitz i – rzecz jasna – osiągnęli sukces. Aida, bo tak nazywa się ten LMD*, potrafi imitować ludzkie zachowanie tak skutecznie, że May, Coulson, a także nowy dyrektor nie są w stanie rozpoznać w niej robota.

Bardzo ważnym przedmiotem, który pojawia się w tym sezonie, jest Darkhold. Mroczna księga, spisana najprawdopodobniej przez demony lub zainspirowana ich podszeptami, pozwala korzystać z technologii wyprzedzającej o lata obecny stan wiedzy, czerpać energię z innych wymiarów, pobierać z nich materię, a nawet przenosić ludzi z jednego do drugiego. Nie jest to jednak łatwe, a ludzki umysł nie jest w stanie wyjść bez szwanku z przeczytania choćby kilku stronic Darkhold.
Bardzo podoba mi się to, że stanowi to pomost pomiędzy nauką zazwyczaj występującą w tym serialu, w tym uniwersum, a magią i mistyką, która pojawiła się w Doctorze Strange’u. Moją teorię odnośnie właśnie tego, jak to się trzyma kupy, przedstawię innym razem. Jeśli umieracie z niecierpliwości i musicie o tym przeczytać, to dajcie znać w komentarzach. To na pewno przyspieszy proces pisania takiego tekstu i nada mu wyższy priorytet.

Jest jeszcze wciąż ciągnięty wątek Inhumans, których świat wciąż się boi i wciąż traktuje jak mutantów nieufnie. Ewidentnie jednak nie mieli na to konkretnego pomysłu (co nie powinno dziwić, biorąc pod uwagę fakt, że cały poprzedni sezon nie mieli), nie jestem pewien, czy szykują coś na dalszą część sezonu, czy może jedynie zapewniają widzów, że dalej problem Inhumans istnieje i że warto czekać na poświęcony im serial, który pojawi się już w przyszłym roku.
Mnie ten wątek tutaj męczył.

***

No i dochodzimy do odcinka ósmego, który powinien zatrząść fabułą serialu, postawić pytania bez odpowiedzi, zaprezentować jakąś tajemnicę, której rozwiązanie poznamy dopiero wiosną.
Co się natomiast dzieje w ósmym epizodzie?

  • Ghost Rider znika, historia zemsty demonicznej składowej tej postaci zostaje pominięta. Jeśli liczyliście na walkę z piekielnymi hordami na ich własnym podwórku, to możecie o tym zapomnieć, bo na główny plan w serialu zostanie wysunięte co innego. Kurde, przez większą część tego odcinka Robbie po prostu stoi uwięziony w pomieszczeniu! Nawet nie dostał godnego pożegnania. Co za marnotrawstwo i leniwe podejście do pisania scenariusza.
  • Zagrożenie ze strony opętanego żądzą siły użytkownika Darkhold zostaje zażegnane.
  • Okazuje się, że Aida – po przeczytaniu Darkhold – zultroniała. W dodatku plakat zapowiadający powrót po przerwie ma podtytuł LMD*(pierwszy miał Ghost Rider), więc przez następne odcinki bohaterscy agenci mierzyć się będą ze sztuczną inteligencją, z robotycznymi kopiami samych siebie, nie będzie wiadomo, kto jest maszyną, a kto prawdziwym człowiekiem.

Brzmi co najmniej sztampowo i – kurde – motyw Darkhold, piekielnej zemsty Ghost Ridera, naukowy mistycyzm i mistyczna nauka, podróże pomiędzy różnymi wymiarami – to przecież zapowiadało się tak pięknie, a zostało beznamiętnie ucięte w ósmym odcinku. ;(

***

Nie wiem no, może zrobią z tym coś ciekawego, chociaż trochę nie chce mi się wierzyć. Bardziej niż na dobry plan, wygląda to na wyczerpanie pomysłów i przede wszystkim budżetu.

Jaskier

*Life Model Decoy

Read Full Post »

Nie zrozumcie mnie źle – Deadpool to naprawdę fajny film, w którym kupa rzeczy wyszła perfekcyjnie, ale… no właśnie, jest jedno wielkie, gigantyczne niczym ego Wade’a Wilsona ALE.

Jakość kampanii marketingowej tej produkcji przeszła najśmielsze oczekiwania, obfitując w niesamowicie wysokie jak na ten okres roku wyniki, pobicie kilku box office’owych rekordów (jeśli mnie pamięć nie myli, to dla filmu z kategorią R oraz premiery lutego) i takie ogólne podjaranie całego Internetu. Wszystko to dzięki Ryanowi Reynoldsowi, który naprawdę poświęcił się swojej wymarzonej roli. Przez kilka miesięcy regularnie pojawiały się informacje o tym, że aktor gdzieś tam zrobił coś w kostiumie Deadpoola. Zadziałać to mogło jedynie dzięki temu, że naprawdę mu zależało na tym filmie i jego sukcesie, a możliwość wcielenia się w tę konkretną postać była dla niego czymś więcej niż wykonaniem kolejnego zlecenia.

No i dochodzimy do tego ALE – oglądając Deadpoola w kinie, mimo iż świetnie się bawiłem i nieraz szczerze zaśmiałem, to nieustannie miałem wrażenie, że to jedynie kolejny szczebel w drabinie tej jakże miodnej kampanii marketingowej. Jak gdybym oglądał półtoragodzinny zwiastun. Wszystko chyba przez to, że trailery pokazały naprawdę dużo fabuły, pomijając jeden tylko fragment dotyczący celu krucjaty Wade’a. Historia prezentuje się bowiem w następujący sposób:

  1. Wade jest kozakiem.
  2. Wade poznaje dziewczynę, zakochują się w sobie.
  3. Wade dowiaduje się, że ma raka.
  4. Wade przyjmuje ofertę leczenia od podejrzanego typa.
  5. Wade zostaje poddany serii eksperymentów, zyskuje healing factor.
  6. Wade rusza do walki z ludźmi, którzy chcieli go wykorzystać.
  7. Wade się mocno wnerwia, gdy jego dziewczyna zostaje porwana.
  8. Wade pokonuje swojego przeciwnika.

Pod względem fabuły nie ma tutaj naprawdę nic więcej, a w dodatku wszystkiego poza tym, że Wilson wierzy, iż może znów wyglądać normalnie i dlatego ściga swoich oprawców, dowiedzieliśmy się z materiałów promocyjnych. Problemem jest to, że mimo wszystko Deadpool to nie Batman i trzeba było pokazać widowni jego genezę. Struktura filmu, który zaczyna się, gdy Wilson już od dawna wesoło bryka w czerwonym stroju i jedynie wraca w retrospekcjach do czasów sprzed przemiany oraz choroby, wskazuje na to, że scenarzyści woleliby od razu przejść do mięsa, ale że muszą wyjaśnić kilka spraw, to przynajmniej się postarają jakoś ciekawie to zaprezentować. Z drugiej strony, choć to trochę paradoksalnie zabrzmi, kolejnym argumentem, który by potwierdzał tezę o tym, że skoro już trzeba pokazać genezę postaci, to należy coś z nią zrobić, jest schematyczność przedstawionej historii. Jeśli przeanalizujecie powyższą listę, to zauważycie, że tak naprawdę to prozaiczna historia o zemście, jaką widzieliśmy już masę razy. Pokuszę się o hipotezę, że nie jest to przypadek, a próba sparodiowania wszelkiej maści origin story.

Wszystko inne, co obowiązkowo narasta wokół fabuły, jest od niej o kilka klas lepsze, ciekawsze i zabawniejsze, co bardzo dobrze wróży na przyszłość, skoro kontynuacja jest pewna, a twórcom nie będzie już ciążyła konieczność przedstawienia bohatera. Humor w filmie jest naprawdę różnorodny i mimo że sumarycznie najwięcej było dowcipów o seksie (niektóre naprawdę udane, inne nieco mniej), to jest też cała masa nawiązań do komiksów i ogólnie popkultury. Jest obowiązkowe cameo Stana Lee, ukłon w stronę obu twórców postaci, scenariusz inteligentnie wyśmiewa katorgę, jaką był proces wybłagania od studia pozwolenia na produkcję, a także punktuje wszystkie przywary filmowej serii X-Men Bryana Singera, która to została skompresowana do dwóch postaci, gdyż na więcej nie było pieniędzy.
Także więc ten aspekt stoi na naprawdę wysokim poziomie i o humor w kontynuacji jestem spokojny. Jeśli zgodnie z moimi przypuszczeniami odhaczenie genezy pozwoli scenarzystom rozwinąć skrzydła, to Deadpool 2 będzie filmem naprawdę zajebistym.

Wspomnieć chcę jeszcze o sposobie przedstawienia głównego bohatera. Wbrew powszechnej opinii, Deadpool wcale nie jest typem dowcipnisia, który rzuca na lewo i prawo żartami o seksie. To znaczy jest, ale po pierwsze primo – jak już wyżej wspomniałem – większość z nich jest naprawdę śmieszna i nie wszystkie dotyczą tej samej tematyki, a po drugie primo – wiedząc, czego Wade doświadczył, zdajemy sobie sprawę z tego, że jego poczucie humoru jest jedynym, co pozwala mu nie oszaleć.
Ryan Reynolds naprawdę się sprawdza, ale to chyba nie dziwi nikogo, gdyż to porządny aktor. Nawet w chałturach pokroju Origins: Wolverine lub Green Lantern potrafił utrzymać swój poziom, a jeśli chcecie dla odmiany dobrego filmu z tym aktorem, to polecam Kelnerów. O TU polecam. I gwoli ścisłości – oba wymienione superbohaterskie filmy w taki lub inny sposób zostają poniżone w omawianej produkcji.

Na koniec jeszcze słówko lub dwa o efektach specjalnych i scenach walki. Pierwsze są naprawdę spoko i nie czuć od nich niskiego budżetu (no bo co to jest 40mln$, nie?), te drugie są natomiast dynamiczne, kreatywne, przez co satysfakcjonujące.

***

Jeśli macie ochotę na więcej tego, co było w kampanii marketingowej, to film Wam to zaoferuje. Niestety, z pewnych przyczyn na naprawdę genialny film o Deadpoolu jeszcze trochę poczekamy, ale wierzę, że niebawem powstanie.

Aha, nie wychodźcie z kina przed końcem napisów końcowych.

Jaskier

Read Full Post »


Wszystkie trzynaście odcinków serialu Jessica Jones ukazały się jednocześnie dwa tygodnie temu dzięki niezwykłej mocy platformy Netflix. Po Daredevilu, do którego w zasadzie ciężko się było przyczepić i ewentualnych wad trzeba było szukać na siłę, oczekiwania wobec serialu o posiadającej nadludzkie zdolności pani detektyw były niebotycznie wygórowane.
Wielka szkoda, że tak wysoko postawionej poprzeczki Jessica nie była w stanie przeskoczyć.

Sposób emisji serialów tej platformy, tj. wypuszczanie kompletu odcinków od razu, żeby wszyscy zainteresowani mogli załatwić sobie zwolnienie z pracy na jeden weekend i zaliczyć produkcję przy jednym posiedzeniu z przerwą na odebranie pizzy i siku, ma ogromny wpływ na zawartość poszczególnych epizodów. Ogląda się to niczym dziesięciogodzinny film, więc struktura odcinków nie musi podlegać tym samym zasadom, którym muszą być posłuszne cotygodniowe seriale. Całość musi mieć odpowiednią kompozycję, natomiast to, co się dzieje w środku, jest o wiele bardziej „płynne”. Daredevil wykorzystywał to perfekcyjnie, odpowiednio dawkując sceny akcji, rozwój krucjaty Matta, jego relacje z Karen i Foggy’m oraz zakulisowe wydarzenia w przestępczym światku.
Jessica Jones z kolei… cóż, cierpi z tego powodu. Scenariusz wydaje się być nadmiernie rozciągnięty, skupienie się na próbach pokonania łotra wypaczają serial, przekształcając go w coś w stylu Wilka i zająca. Szkoda.

Tym bardziej szkoda, gdyż dobór aktorów był niesamowicie trafny – Jessica Jones (Krysten Ritter) jest opryskliwa, seksownie nieznośna i nieznośnie seksowna, Luke Cage (Mike Colter) poza jednym momentem jest cieplastym gościem, z którym jednak nie chcesz zadzierać, bo wyrwie Ci nogi z dupy, jeśli go wkurzysz, Trish Walker (Rachael Taylor), przyjaciółka Jessici wykonuje syzyfową pracę, próbując przebić się przez niedostępność protagonistki i aż chciałoby się jej więcej. No i perła w koronie – Kilgrave (David Tennant). Antagonista jest obrzydliwie hedonistyczny, narcystyczny, szowinistyczny, a jednocześnie niezwykle mocno przekonany, że to on tu jest ofiarą.
Kolejny raz ludzie odpowiedzialni za casting spisali się na medal.

Gorzej jednak ze scenarzystami i do ich potknięć teraz przejdę, więc jeśli nie masz ochoty na czytanie SPOILERÓW, to przyjmij do wiadomości, że mogło być o wiele lepiej, ale aktorzy robią tak niesamowitą robotę, że warto przebrnąć przez nudnawe i ciągnące się odcinki połowy sezonu, by cieszyć się ich wkładem w rozwój MCU.

Także więc, jak już wspomniałem, największą wadą serialu jest przesadne skupienie się na głównym wątku starcia Jessici z Kilgrave’em. Antagonista pojawia się bowiem już w pierwszym odcinku i w zasadzie obecny jest przez cały czas. Spytacie – A to nie jest dobrze? Przecież jest ponoć tak genialnie zagrany? No właśnie nie jest dobrze, bo przez to wszystkie inne wątki również są oplecione wokół tej postaci. Tak jakby scenarzyści obawiali się zrobić coś kompletnie na boku.

Znajomość Jessici i Luke’a związana jest z Kilgrave’em. I to zupełnie niepotrzebnie. O ile lepiej by to wypadło, gdyby wiązało się po prostu z pracą pani detektyw – szukałaby podobnych sobie nadludzi i w ten sposób wytropiła Cage’a. Lub po prostu badała sprawę romansu, co próbowała wkręcić. Nie wspominając już o tym, że powiązanie tych postaci w taki sposób pozwoliło w łatwy sposób pozbyć się Luke’a na jakiś czas z serialu. I te odcinki, w których go nie było, to właśnie te środkowe – nudne i ciągnące się.

Totalnie z dupy jest wprowadzony wątek Nuke’a. Jeśli nie kojarzycie go z komiksów, to taka druga wersja Kapitana Ameryki. Taka bardziej w stylu Wietnamu, czyli nie do końca słuszna moralnie. O ile dobrze pamiętam, to w MCU ma być powiązany z Punisherem, więc być może możemy liczyć na dalszy rozwój wątku tej postaci np. w drugim sezonie Daredevila, jednak – jak napisałem – wprowadzenie Nuke’a wypada bardzo dziwnie. No bo jest policjant, który (oczywiście za sprawą Kilgrave’a) zupełnie przypadkiem zostaje wplątany w życiorys Jessici i nagle, ale tak totalnie nagle, okazuje się, że jest on członkiem tajnej jednostki, w której jakiś szalony doktor przeprowadza badania mające na celu stworzenie superżołnierza. A potem, zupełnie niespodziewanie, wychodzi na jaw, że jakoś związane jest to z mocami Jessici, ale by poznać konkrety, musimy cierpliwie zaczekać na drugi sezon. Trochę chamskie i zdecydowanie głupie, bo zamiast bawić się w ciuciubabkę z Kilgrave’em, scenarzyści mogli poświęcić temu tematowi nieco więcej czasu i pokazać Trish w roli reporterki śledczej, odkrywającej prawdę na temat genezy mocy swojej przyjaciółki. Wyszłoby to tylko na dobre temu serialowi, odciążając go od głównego antagonisty. Jednocześnie wrzucenie Nuke’a nie byłoby dla widza takie szokujące i niepasujące do dotychczasowych wydarzeń.

Niezwykle mało jest detektywistycznych spraw prowadzonych przez Jessicę. Znów – ponieważ zajęta jest ganianiem za swoim oponentem. Kapitalny jest jednak ten odcinek, w którym przekonana jest, że klientka została przysłana przez Kilgrave’a, ale perspektywa łatwej kasy sprawia, że zaczyna drążyć temat i koniec końców okazuje się, że nie miało to z nim nic wspólnego, że to tylko jej paranoja każe jej myśleć, że złoczyńca czai się za każdym zakrętem. O ile lepiej by było, gdyby twórcy poszli w tę stronę, pokazali kilka spraw więcej, mniej Kilgrave’a, co paradoksalnie uczyniłoby go o wiele straszniejszym przeciwnikiem. Bo nie wiadomo by było, czy to rzeczywiście on się gdzieś tam czai, czy to tylko przywidzenia głównej bohaterki.
I może to tylko ja, ale chciałbym, żeby przed pojawieniem się Kilgrave’a Jessica skopała jakiś inny supertyłek – Marvel ma tylu złoczyńców klasy C i D, że spokojnie dałoby radę znaleźć kogoś, kto by pasował. Żeby jakimś niezrozumiałym trafem wpadła na kogoś takiego, pracując nad zupełnie zwyczajną sprawą. Pokazałoby to, że teoretycznie jest gotowa na bycie bohaterką, ale z powodu prześladującej ją traumy nie potrafi przełamać psychicznej bariery i dopiero pokonanie Kilgrave’a jej na to pozwala.

Totalnie powalony i strasznie dziwny jest ten pomysł ze zwiększaniem się mocy Kilgrave’a po wykorzystaniu materiału genetycznego pobranego z martwego płodu, którego był ojcem. To jest tak dziwne i głupie, i niepasujące do tonu serialu, że aż spodziewałem się, iż pokolorują Tennanta na fioletowo po tym zabiegu.

Koniec SPOILERÓW.

No i widzicie, niby wyszło mi tyle narzekania, ale nie uważam, by serial był totalną porażką. Wręcz przeciwnie – na tle Arrow lub Supergirl wypada olśniewająca. Trzeba jednak równać w górę i muszę przyznać, że Jessice Jones wiele do jej starszego brata z rogami brakuje.
Nie sposób jednak nie docenić aktorstwa, tony czarnego humoru oraz okazjonalnie pojawiających się smaczków dla komiksomaniaków oraz nawiązań do MCU, które potwierdzają, iż cały ten projekt wciąż trzyma się kupy.

Jeśli więc będziecie w stanie znieść monotonię środka sezonu, to warto wyrwać sobie z życia dziesięć godzin i poświęcić je na obejrzenie tego serialu.

 Jaskier

Read Full Post »

Po tym jak okazało się, że bujająca po internetach ponapisowa scena z Age of Ultron jest jednak dziełem grupki upartych i utalentowanych fanów (TA scena) do tematu Pająka w MCU wróciłem ponownie miesiąc później (KLIK) w tekście, w którym pisałem również o Civil War oraz Suicide Squad.

Znamy już odtwórcę głównej roli, jakieś tam informacje powoli do nas docierają, wiemy, że Spidey zadebiutuje we wspomnianym wyżej Civil War. Latino Review rzuciło ostatnio nieco światła na solową produkcję o przygodach Pająka i – wiadomo – trzeba patrzeć na to przez palce, gdyż wszystko może okazać się jednym wielkim zmyśleniem, napisanym pod marzenia fanów, ale przeczytałem dziś coś ciekawego, toteż postanowiłem zakręcić się wokół Spider-Mana raz jeszcze, mimo iż do premiery solowego filmu jeszcze kupa czasu, a i na debiut tego bohatera przyjdzie nam czekać jeszcze kilka miesięcy.

Obrazek, który linkują ostatnio wszystkie portale i fanpejcze poświęcone nerdowskiej tematyce, nie jest co prawda oficjalnie opublikowanym projektem kostiumu, ale tajny informator donosi, że grafika ta jest bliska ostatecznemu wyglądowi stroju Spider-Mana.
Nie mam pojęcia, ile w tym prawdy, ale taki kostium bardzo mi się podoba.

Po pierwsze – wygląda na zrobiony przez nastolatka w piwnicy z tego, co akurat było pod ręką. Taki improwizowany styl sprawdził się w serialu Daredevil i ma dużo sensu – skąd oni niby mieliby brać te wymyślne kostiumy? No i też jakoś się to łączy z samozwańczością tych bohaterów. S.H.I.E.L.D. nie jest w stanie monitorować każdego człowieka obdarzonego mocami, odkąd poszło w rozsypkę i musi pozbierać się do kupy, więc ci wychodzą na ulice, by pomagać ludziom na własną rękę i nikt ich za tę rękę nie złapie i nie zahamuje superbohaterskich zapędów.

Po drugie – w stworzeniu wypasionego stroju może maczać palce Stark. Być może kostium będzie kartą przetargową, dzięki której niedoświadczony Peter miałby dołączyć do #teamTony. W komiksach był obecny podobny motyw, ale oczywiste jest, że nie sposób przełożyć go jeden do jednego na taśmę filmową. Z różnych przyczyn – między innymi dlatego, że Parker nie jest jednym z popularniejszych herosów z bagażem doświadczeń, a nastolatkiem, który dopiero rozpoczął karierę zamaskowanego stróża prawa. Możliwe, że Stark będzie próbował wesprzeć go technologią, by ten chętniej stanął po jego stronie w superbohaterskim konflikcie. Jakże musiałby być zdesperowany, by wykorzystywać dzieci w starciu z Rogersem.

***

Drugim zdjęciem, chyba nawet istotniejszym – a na pewno wywołującym więcej zamieszania – jest to, rzekomo przedstawiające listę aktorów, którzy zaliczą występ w filmie o Spider-Manie w 2017 roku.
Jeżeli nie okaże się jutro, że to wszystko ściema, to mamy tu dwie ważne informacje odnośnie tego filmu – Vulture i Scorpion jako wrogowie i Hugh Laurie jako redaktor Daily Bugle J. Jonah Jameson.
Ta para trepów do bicia dobrze by się nadała do pierwszego filmu z serii – nie było ich jeszcze na ekranie, a moim zdaniem obaj pasują do historii o młodzieżowym Pająku. W końcu Toomes swego czasu zajmował się wysysaniem energii witalnej, żeby się odmłodzić, a nastoletni i obdarzony nadludzkimi mocami Peter stanowiłby dla niego idealny cel. Natomiast Scorpion został niejako stworzony przez Jamesona do złapania Spider-Mana. Jakoś łatwo przychodzi mi wyobrazić sobie, że pierwsze, co robi ten gość po pojawieniu się w mieście nowego herosa, jest próba złapania go, nawet kosztem powołania do życia innego nadczłowieka.
No i sam Jameson – ciężko dzisiaj wyobrazić sobie, by ktoś mógł zastąpić w tej roli J.K. Simmonsa, który ponoć jeszcze niedawno wyrażał chęć powrotu do postaci choleryka-naczelnego nowojorskiej gazety, aczkolwiek jeśli włodarzom Marvela zależy na odcięciu się od poprzednich filmów, to wybór innego aktora jest raczej konieczny. A nuż serialowy doktor House pokaże, na co go stać i pociągnie tę role równie pięknie co jego poprzednik.

***

Póki co, pozostajemy w sferze domysłów i możemy tylko liczyć na to, że coś nam łaskawie wyjawią. Troszkę to wszystko na razie brzmi zbyt pięknie, więc podchodzę do tego z rezerwą, ale z drugiej strony jest w tym sporo sensu, dlatego też dzisiaj postanowiłem o tym napisać.
Co Wy myślicie? A może Waszym zdaniem kolejny reboot jest zbędny?

Jaskier

PS Jeśli jeszcze nie czytaliście, to tutaj możecie sprawdzić, co myślę o poprzednich filmach o Spider-Manie:
Trylogia Raimiego
The Amazing Spider-Man
The Amazing Spider-Man 2

 

 

Read Full Post »

sfa0gau-600x888

Po Age of Ultron, co do którego miałem sporo uwag i zażaleń, mimo iż ogólnie film nie był dla mnie ultrarozczarowaniem, następną w kolejce produkcją ze stajni Marvela jest Ant-Man. Koncept człowieka, który może zmniejszać się do rozmiarów owada i wydawać rozkazy mrówkom był dla wielu osób aż nazbyt kuriozalny, przez co tytułowy bohater często padał ofiarą żartów internetowych znafcuf Wszechrzeczy. Ja jestem w jakimś tam stopniu zaznajomiony i nieco się orientuję, więc zdawałem sobie sprawę, że istnieją jeszcze bardziej absurdalne postacie, a sam Ant-Man wcale taki beznadziejny nie jest. Wręcz przeciwnie – w jednej z kreskówek był moją ulubioną postacią.
Wieści o odsunięciu od projektu Edgara Wrighta jakoś niezbyt mnie przejęły. Widziałem od niego Scott Pilgrim vs. the World i Wysyp żywych trupów i jak sami wiecie, moją ulubioną komedią z zombie jest Zombieland.
Także więc tego – na dzień seansu wybrałem wtorek, bo taniej. Obejrzeliśmy, przednio się ubawiliśmy i gorąco polecam. Zaraz wytłumaczę dlaczego.

***

Głównym bohaterem filmu jest Scott Lang. Niczym Franz Maurer w drugiej części Psów wychodzi na początku z więźnia i wsiada do vana swojego kolegi Paco*- latynoskiego złodzieja – który od tej pory będzie pełnił funkcję rzucającego słabymi żartami pomagiera. Scott spędził za kratami kilka lat za robinhoodowanie – korporacja oszukiwała klientów, więc Scott oszukał korporację i oddał bezczelnie zrabowane pieniądze ludowi. Oprócz tego, że jest specem od łamania zabezpieczeń oraz wchodzenia tam, gdzie wchodzić nie powinien, gdyż go nikt tam nie chce, trzeba o nim wiedzieć tylko, że bardzo kocha swoją małoletnią córeczkę Cassie – najurokliwsze stworzenie po tej stronie Bifrostu. Nasz ekswłamywacz próbuje ułożyć sobie życie, ale po odsiadce w pace nie jest o to łatwo, toteż krok po kroku wplątuje się w intrygę, która zagraża bezpieczeństwu świata.

Paul Rudd sprawdza się w powierzonej mu roli wybornie. Jest sympatyczny i łatwo można zrozumieć kierujące nim motywy. Jednocześnie jest bardzo ludzki, zwyczajny – w porównaniu do członków Avengers. W pierwszej chwili pyta nawet, po co się angażować, dlaczego po nich nie zadzwonić? W tym właśnie dialogu scenarzyści sprytnie odpowiedzieli na to pytanie, które przy okazji każdego solowego filmu zadają internauci. Wracając jeszcze do Scotta, to, że motorem napędowym jego działań jest jego córka, dużo daje. On po prostu chce, żeby świat, w którym przyjdzie jej dorastać był bezpieczny.

Bardzo istotny dla filmu, jak również całego MCU, jest także bohater grany przez Michaela Douglasa. Doktor Hank Pym jest typem nieco zrzędliwego, aroganckiego oraz pewnego siebie naukowca, lecz nie można o nim powiedzieć, że to kopia lub choćby wariacja na temat Tony’ego Starka. Pan Douglas robi wspaniałą robotę, wcielając się w tego skrywającego mnóstwo sekretów geniusza. Jednocześnie taki Hank Pym jest niebywale bliski mojej idealnej wersji tej postaci – nie bije żony i nie chce za wszelką cenę zwalczać zbrodni. Istnieją granice, których nie przekroczy.

Hank Pym sprzymierza się z włamywaczem, by zaplanować skok, który pozwoli zachować bezpieczeństwo na świecie. Wynalazek doktora, którego sekretu strzegł przez ostatnie kilkadziesiąt lat, został odtworzony i wkrótce ręce położy na nim ten, kto zapłaci najwięcej.

Prócz tego całego skoku (w końcu to heist movie) ciężar fabuły spoczywa na relacji dr. Pyma z jego córką – Hope – oraz uczniem i spadkobiercą – Darrenem Crossem (Corey Stoll). W obu przypadkach mamy do czynienia z czymś w rodzaju ojcowsko-mentorskiej roli Pyma, której nie był w stanie podołać.
W stosunku do córki jest to niejako zrozumiałe i w filmie mamy aż dwie sceny „przebaczania” – bardzo ciekawie i sprytnie podrasowane, by pasowały do tonu produkcji. Bo wiecie, czasem oglądamy coś na ekranie i czujemy, że jest to zbyt melodramatyczne, pasuje do komedii jak pięść do nosa. Natomiast tutaj zostało to w odpowiednim momencie ucięte w taki sposób, że nie czułem zażenowania zachowaniem bohaterów, a jednocześnie widziałem, że w ich życiu doszło do jakiejś zmiany. Bardzo miło zaskoczenie.
Z kolei z Crossem jest inaczej. Pym odsunął go, gdy zorientował się, że jego uczeń jest niebezpieczny. Teraz bezwzględny naukowiec pragnie pokazać światu, a przede wszystkim swojemu mentorowi, ile jest warty, gdyż czuje, że ten nim gardzi i nie docenia jego osiągnięć. Niby szaleńcy-naukowcy nie są czymś nowym w MCU, ale akurat ten mnie nie raził. Nie wybija się jakoś, ale też nie reprezentuje tak niskiego poziomu, jak często w przypadku złoczyńców tej serii bywa.

Mimo iż jest to solowy film o mało popularnej postaci, to jest silnie osadzony w MCU. Produkcja rozpoczyna się krótką sceną w 1989 roku, później również mamy nawiązania do przeszłości – Ant-Man rozszerza to uniwersum, wypełniając puste dotąd lata wydarzeniami, postaciami i – co ważniejsze – superbohaterami. Być może dostaniemy jednak kiedyś sezon Agent Carter rozgrywający się w latach ’80, w którym to pierwsza ekipa superbohaterów będzie walczyć na froncie Zimnej Wojny po stronie Stanów Zjednoczonych. Takie tam moje małe marzenie. Choćby jeden taki odcinek retro Agents of S.H.I.E.L.D. <3
Bardzo miły jest również epizod jednej z postaci, która zadebiutowała kilka filmów temu. Niby wiedziałem, bo pojawił się specjalny zwiastun zawierający w tytule jej pseudonim, ale została włożona do fabuły w tak rozbrajająco sympatyczny sposób, że z miejsca mnie ten występ i relatywnie krótka scena kupiły.

W zasadzie jedynym zgrzytem jest krótki czas szkolenia Scotta – w ciągu kilku dni musiał nauczyć się obsługiwać kostium i porozumiewać się z mrówkami. Ale wiecie, można przymknąć na to oko. Fajny, niedzisiejszy montaż do tego zrobili.

***

Zdecydowanie polecam.
Było śmiesznie, sympatycznie i na luzie. MCU zostało rozbudowane, nowe postacie są ciekawe i dobrze zagrane, w zasadzie brak większych zgrzytów. Czegóż chcieć więcej?
No chyba tylko tyle, by następne filmy z tej serii trzymały taki poziom. :D

Jaskier

*Tak naprawdę Luis, ale ja będę mówił na niego Paco.

Read Full Post »

11233520_833336553427011_7829240400255547180_n

SuperHero Magazyn pojawił się na półkach Empików, toteż sięgnąłem po jeden egzemplarz, będąc w tym przybytku ze sprzętem kuchennym, gdyż już jakiś czas temu zamierzałem się zaopatrzyć w sklepie internetowym wydawnictwa, ale tak się jakoś złożyło, że do tego nie doszło, toteż mając ten periodyk podetknięty pod nos, nie miałem wyboru – ciekawość wzięła górę.

Magazyn liczy 98 stron, papier jest całkiem w porządku. Wewnątrz nie uświadczymy nachalnych reklam, co jest wielkim plusem i nawet mnie nieco zdziwiło. Właściwie poza zaproszeniem na fanpejcz autorów i informacją o Comics Wars* w Poznaniu zawartość stanowią same artykuły.
Nie przeczytałem jeszcze wszystkiego, planuję zostawić sobie do tramwajowej lektury. Dotychczas zapoznałem się z materiałami o polskim komiksie Lis, recenzją Superman: Unchained,  felietonem pt. Rewolucja październikowa, dotyczącym zmian w komiksach Marvela, które miały miejsce ubiegłej jesieni, oraz tekstom poświęconym uniwersum Batmana – o Gotham i Ataku na Arkham.

Całkiem sporo więc do czytania zostało.

Teksty napisane są przyjemnym w odbiorze językiem, rzeczowo dotykają tematu, udowadniając, że autorzy mają pojęcie, o czym piszą. Jednocześnie czuć, że sami są komiksowymi maniakami, toteż SuperHero Magazyn jawi się jako twór tworzony przez fanów dla fanów. Co – naturalnie – jest olbrzymim plusem.

Właściwie nie miałbym się do czego przyczepić, gdyby nie to, że omawiane tematy się lekko przeterminowały – Marvel już dawno wystartował z kobietą-Thorem oraz Faptainem Calconem, a DC zdążyło wypuścić kilka nowych animacji.
Jednakże trzeba być świadomym tego, że wynika to z faktu, iż periodyk dopiero wystartował w takiej formie sprzedaży i wraz z jego rozwojem problem zniknie, ponieważ po prostu będzie dostępny od razu po wydaniu w Empikach i może nawet salonach prasowych. A przynajmniej na to liczę i trzymam za to kciuki, ponieważ miło jest ściągnąć gazetkę z półki.

Nie wspomniałem o cenie – miesięcznik jest dostępny w dwóch wariantach okładkowych – ja mam ten z Ultronem, który widzicie wyżej, kosztował 10,99zł. Drugi, promujący polski komiks pt. Incognito, kosztuje 9,99zł.

***

Cóż – jeśli kolejne numery pojawią się w sprzedaży gdzieś, gdzie będą dostępne pod ręką, to na pewno kupię. Tak samo jak Superman: Unchained, który u nas będzie wydany w grudniu i do zakupu którego tekst w tym miesięczniku mnie upewnił.
Autorom SuperHero życzę powodzenia w dalszej pracy nad rozwojem ich pisma. ;)

Jaskier

*Temat był aktualny, gdy periodyk ukazał się w wersji elektronicznej kilka miesięcy temu.

Read Full Post »

Older Posts »