Feeds:
Wpisy
Komentarze

Archive for Czerwiec 2017

Niesamowicie pozytywne przyjęcie Wonder Woman przez krytyków (początkowo 97% na RT), pomimo niepokojąco długiego embarga nałożonego na recenzje, wprawiało w zdumienie. Jak to? DC/Warner w końcu zrobił porządny film?

I tak, i nie. Zapraszam do przeczytania tekstu, by zapoznać się z moją opinią.

***

Komiksowa Wonder Woman nie jest mi zbyt dobrze znana. Z racji tego, że zaczęła być wydawana w Polsce regularnie dopiero w ramach Nowego DC, to myślę, że mój stan wiedzy odzwierciedla statystycznego polskiego kinomaniaka. Korzystając jednak z zasobów biblioteki, zapoznałem się z kilkoma tomami serii z New 52. Przypadło mi do gustu zwrócenie się w mitologiczną stronę świata tej postaci, zbudowanie relacji z greckimi bóstwami, przedstawienie najróżniejszych krain. Jest to coś naprawdę wartego uwagi i mam nadzieję, że jakoś zostanie ta kwestia poruszona również i w ewentualnej kontynuacji, która po wspomnianym sukcesie recenzenckim (a także kasowym, spadek podczas drugiego weekendu wyniósł zaledwie 44,6%, po drugim weekendzie film miał już na koncie 205mln $ z USA) jest raczej pewna.

To są jednak póki co czcze marzenia i dywagacje. Co prawda film, który dostaliśmy, nie wstydzi się mitologicznych korzeni bohaterki, a w świecie przedstawionym faktycznie istnieli greccy bogowie, aczkolwiek fabuła nie skupia się na przemierzaniu fantastycznych krain lub walce z antycznymi bestiami, a raczej na przedstawieniu tytułowej księżniczki Amazonek szerszej widowni.
Co się zdecydowanie udało.

Nie sposób nie odnieść się do poprzednich… prób studia, które rozpaczliwie pragnie załapać się na popularność superbohaterów w kinie i wypluwało do tej pory same koszmarki  pokroju Suicide Squad i Batman v. Superman. W tamtych produkcjach jak na dłoni widać było wtrącanie się studia, karygodne błędy montażowe, szatkowanie nakręconego materiału lub doklejanie czegoś, żeby zwiększyć ogólnie pojętą fajność produkcji.
Niestety, jest to widocznie również i w tym filmie, chociaż w znacznie mniejszym stopniu. W pewnym momencie pojawia się zabójcze nagromadzenie kiepskich żartów, których próbkę mogliśmy już zobaczyć w zwiastunie. Jest to przede wszystkim związane z przybyciem Diany do Londynu, ponieważ kompletnie nie odnajduje się w realiach pierwszej połowy XX wieku. Mimo iż scena z dobieraniem sukienki i kapelusza jest okropna, to jednak popularny motyw bohatera wyrwanego z własnego środowiska i zmuszonego do funkcjonowania w nowym naprawdę się tutaj sprawdza.
Na tym polu widać największą zaletę produkcji i coś, co w końcu studio zrobiło dobrze – Wonder Woman nie ma bólu dupy, nie zastanawia się, czy być superbohaterem, czy nim nie być, nie ma mowy o jakimkolwiek dylemacie związanym z wyruszeniem na misję ratowania świata. Została nauczona, że ludziom należy współczuć, pomagać im w potrzebie, nie nadużywać własnej siły, nie krzywdzić innych. Brzmi to banalnie, niczym z Małego Księcia albo odcinka wieczorynki, ale na tym właśnie polega superbohaterstwo…
A nie na staniu w deszczu w nocy na skraju dachu i głębokim rozważaniu filozoficznym nad sensem istnienia własnego i wszystkich innych.

Także naprawdę podoba mi się sposób, w jaki została przedstawiona Wonder Woman. Gdyby ten film powstał osiem lat temu, to dzisiaj na pewno wspominany byłby z wielkim sentymentem i wybaczyłoby mu się liczne potknięcia. Bo mimo iż sama bohaterka wypada naprawdę dobrze, zarówno pod względem scenariuszowo-rozwojowym, jak i aktorskim (kto by podejrzewał, że Gal Gadot będzie nie tylko fenomenalnie wyglądać w kostiumie WW, ale i aktorsko stanie na wysokości zadania?), to fabularnie można sporo tej produkcji zarzucić.

No bo fabuła leci tak:
* Na magicznej wyspie Temiskerze mieszkają Amazonki, których zadaniem jest zgładzenie boga wojny Aresa, który czai się gdzieś tam, w zewnętrznym świecie ludzi.
* Na wyspę trafia żołnierz Steve Trevor (Chris Pine), który informuje społeczność, że trwa obecnie I wojna światowa.
* Diana, księżniczka Temiskery, słysząc opowieści o okropieństwach, dodaje dwa do dwóch i wychodzi jej, że za całą tą wojną stoi Ares, więc postanawia wyruszyć, by skopać mu tyłek, wypełniając tym samym obowiązek swojego ludu.
* Naszprycowana ideałami staje twarzą w twarz z okropną rzeczywistością, orientując się, że może to wszystko to niekoniecznie bezpośrednia wina Aresa.
* Stwierdza jednak, że ludzkość mimo wszystko jest warta uratowania.

W zasadzie wszystko gra przez pierwszą część filmu. Widzimy Dianę w dzieciństwie, jej szkolenie w walce. Wyspa wygląda naprawdę przepięknie, jest to świeże spojrzenie na fantastykę w kinie. Właśnie między innymi dlatego mi szkoda, że jednak nie poszli całkowicie w tym kierunku. Może kiedyś.
Przybycie Steve’a rozpoczyna jednak problemy produkcji – pojawiają się żarciki związane z tym, że na Temiskerze nie ma żadnych mężczyzn, płyną do Londynu, gdzie akcja zwalnia, ma tam miejsce jakieś biedackie zbieranie drużyny, która ma wykonać misję na tyłach i film zaczyna grzęznąć w błocie, niczym ten powóz, który bohaterowie mijają, podróżując w stronę frontu.
Niby są dobre pomysły, jak ten moment ze zwiastuna, kiedy Wonder Woman wychodzi z okopu, ściąga na siebie ogień Prusaków i żołnierze mogą ruszyć do ataku, zdobywając kawałek ziemi. Ona robi to dlatego, że nie może już znieść bezczynności i podchodów, woli stanąć twarzą w twarz z przeciwnikiem.

A propos stawania twarzą w twarz z przeciwnikiem i scen akcji w ogóle – w tym filmie jest zdecydowanie za dużo slow motion. Sama choreografia walk jest naprawdę w porządku, ale dlaczego co chwila zwalniają akcję, zatrzymując się na sekundę na bohaterce z podniesionym mieczem czy tam napiętym łukiem? Efekt ten jest tutaj nadużywany i to skrajnie.

Pochwaliłem sceny akcji, ale sam finał muszę zganić. Jest do bólu kliszowy, walka wygląda jak starcie z bossem w jakiejś grze. Główny przeciwnik nie został należycie przedstawiony. W sumie to mi szkoda. Chyba wolałbym, by zostawili go do następnego filmu, a tutaj okazałoby się, że za wojną wcale nie stał Ares. Że to tylko ludzie. To mi przyszło do głowy, gdy wydłubywałem palcem salsę, jaka została mi po nachosach. O ile lepszy byłby ten film, gdyby na samym końcu nie pojawił się bóg wojny i nie zaczął wykrzykiwać, jaki to on jest potężny i zniszczy ludzi, bo tak.
W dodatku związany z nim zwrot akcji przewidziałem godzinę wcześniej. Także tu popełnili błąd.

***

Żeby podsumować – Wonder Woman w bardzo dobry sposób przedstawia swoją tytułową bohaterkę i nie wstydzi się komiksowego pierwowzoru. Najważniejszą więc rzecz wykonuje w sposób więcej niż poprawny. Myślę, że reszcie filmu można przez to wybaczyć braki. Marvel też zaczynał przeciętnie, stawiając na bohaterów, chociaż to akurat nie jest żadna wymówka. Trzeba czekać, żeby zobaczyć, jak na ten sukces zareaguje studio, jaką nauczkę z tego wyniesie.
Wydaje mi się, że po tym filmie WW stanie się powszechnie rozpoznawalną postacią. Już widziałem memy porównujące hit Halloween 2016 i 2017 – kostium Harley Quinn i właśnie Diany.
Także więc cieszymy się – kto pół roku temu spodziewał się, że film o Wonder Woman dobrze sportretuje tytułową bohaterkę?

Czy DC wstaje z kolan?
Nie odważę się potwierdzająco odpowiedzieć na to pytanie, nie na kilka miesięcy przed premierą Justice League.

Jaskier

Read Full Post »


Kolejna wystawa zdążyła już zostać rozłożona, pierwsi zwiedzający mieli już okazję ją zobaczyć, a ja wciąż nie napisałem o poprzedniej. A było EKSTRA!

Stowarzyszenie Zbudujmy To, którego od lutego tego roku jestem członkiem, zapewniło jeden z punktów programu podczas tegorocznej edycji nerdowskiej imprezy Pixel Heaven. Na kilkudziesięciu metrach kwadratowych zaprezentowaliśmy odwiedzającym nasze modele w tym: makietę miasteczka Zbudujcowa, bitewniakową wersję futurystycznej wersji Odsieczy Wiedeńskiej (gdzie stały moje konstrukcje), tor GBC i całą masę innych modeli oraz dioram. Zainteresowanych odsyłam do filmu z wystawy nakręconego przez Sariela:

Poniżej znajdziecie coś w stylu relacji z tego wydarzenia. Z mojej perspektywy, czyli osoby, która uczestniczyła w konwencie przede wszystkim jako wystawca. Nie mam zamiaru ukrywać, że do Warszawy pojechałem głównie w celach klockowo-towarzyskich, a cała otoczka związana z oldskulowymi grami i sprzętem, mimo iż przyjemna i potrafiąca zaangażować, stała na dalszym planie.
Raport w miarę na żywo prowadziłem na moim fanpejczu, skąd część wpisów zostanie przekopiowana do tego tekstu.

***

DZIEŃ PIERWSZY – Czwartek

W zasadzie nie był to dla mnie jeszcze w pełni konwentowy dzień – do południa byłem półtora godziny na uczelni, potem przed wyjazdem zdążyłem skończyć sprawozdanie na laboratorium, ale z kronikarskiego obowiązku odnotować wypada, że z Krakowa wystartowaliśmy wieczorem i na miejsce dotarliśmy krótko po północy.

***

DZIEŃ DRUGI – Piątek

Rano pobudka, śniadanie, mycie zębów i spacerek do stacji metra, skąd mieliśmy dotrzeć bezpośrednio na teren imprezy. Po drodze do metra cyknąłem fotkę najbardziej rozpoznawalnego budynku Warszawy.

I cóż – faktycznie mają metro w Warszawie. Legendy nie kłamią.

Jak się okazuje, mają nawet półtora metrów.

Już w budynku MZA dołączyłem do rozkładania klocków. Spora część wystawy była już przygotowana, chłopaki się naprawdę postarali.


Zdjęcia makiety w jakiejś ludzkiej jakości znajdziecie w galerii Servatora – KLIK.
Galerie pozostałych współautorów wiedniowej makiety:
BH’s
Glaz
Goldsun
Jaskier (czyli ja :P)
Kris Kelvin
Zgrredek

Jak pisałem na fejsbuku, musieliśmy jechać do docelowego hotelu, zameldować się, zostawić walizki i wrócić. I tu miejsce na humorystyczną wstawkę.
Ponieważ w tym samym hotelu nocowała w tym samym czasie jakaś młodzieżowa reprezentacja klubu gimnastycznego, pan z recepcji wziął nas za jej członków. Także spoko, niechodzenie na WF najwidoczniej nie zostawiło skutków ubocznych. Gdy już wyjaśniliśmy, że jednak nie, nie jesteśmy gimnastykami, ani nawet trenerami gimnastyki i dostaliśmy klucze, to z kolei pani z recepcji strzeliła z grubej rury, mówiąc, że zakładali, że nasza rezerwacja – dla grupy – dotyczyła gości weselnych. W sumie jak to teraz piszę, to już nie wydaje się takie śmieszne, ale wtedy autentycznie skisłem.

Po powrocie na imprezę (szczęśliwie identyfikator odebrałem wcześniej, wychodząc – po 15 do rejestracji była już kolejka) poplątałem się chwilę wokół ekspozycji i o 16 zaczął się mój dyżur. Na czym polegał? No cóż, odwiedzający nie zdają sobie sprawy z tego, iż niektóre modele trzymają się na tak zwane zagęszczone powietrze, a część osób przyprowadza zawsze ciekawskie dzieci. Jeśli kiedyś będziecie na tego typu wystawie, to – proszę – pamiętajcie, że NIE wolno dotykać modeli. Nie wolno podnosić samolotów, nie wolno kręcić antenami stacji badawczej, nie wolno przestawiać figurek na makiecie. Z naszej strony nie jest to żadna nieuprzejmość czy coś. Po prostu – jeśli każdy by chciał sobie czegoś dotknąć, to po chwili znaczna część ekspozycji byłaby uszkodzona. I tak musiałem naprawiać autko, zabierać dzieciom pochwycone minifigurki i podczepiać zbudowane jakąś kosmiczną techniką koła samolotu.

Po trzech godzinach bicia po łapach skończyłem dyżur i mogłem połazić po terenie imprezy. Niestety, jeszcze nie wiedziałem, że na poustawianych pod ścianami flipperach można pograć za friko, więc po prostu łaziłem, rozglądając się po różnych stoiskach. Zaszedłem na komiksy i podłubałem trochę w kartonach, ale okazało się, że nie było pierwszego numeru Moon Knighta z Marvel NOW!, więc koniec końców nic nie wziąłem.

Figurki przy stanowisku tej firmy przykuły moją uwagę, więc przystanąłem, żeby zapytać, jak je robią. No i się okazało, że wykonują projekty modeli w komputerze, potem drukują na drukarkach 3D. Usłyszawszy ceny, stwierdziłem, że dorabianie elementów do klocków mija się z celem, ale pan ze stanowiska propsował moje figurki z LEGO, więc niech mają reklamę.

Czekałem na pierwszy z punktów programu i w zasadzie jedyny, na którym mi tak naprawdę zależało – o 20 na Main Stage’u miał się odbyć pokaz tajwańskiego filmu klasy Z, Lady Terminator, z prowadzonym na żywo, improwizowanym dubbingiem. Emisja w ramach VHS Hell, którego istnienie obiło mi się już kiedyś o uszy, i którego byłem bardzo ciekaw. O dziwo, faktycznie pewne sceny w filmie przywodzą na myśl Terminatora, ale całość ma jakieś absurdalne, mistyczno-seksualne podłoże. Morduje na ekranie nie robot z przyszłości, ale opętana przez chutliwego ducha młoda pani archeolog… albo antropolog. Jeszcze bardziej o dziwo, improwizowane dialogi potrafił w niektórych momentach rzeczywiście rozbawić. Nie pamiętam, jak nazywał się pan, który „miał w ręku piwo zamiast listy dialogowej”, ale odwalił kawał dobrej roboty.

Mimo iż było już grubo po 21, to dzień się jeszcze nie skończył, na wieczór mieliśmy zaplanowaną integrację w jadłodajni Blue Cactus.

*pomnika

Jak widać na załączonym obrazku, w drodze do restauracji w pewnym momencie poszedłem na skrzyżowaniu niewłaściwą ulicą i zaszedłem aż za Belweder.

Jedzenie było spoko, Cola dawno mi tak nie smakowała i nie wiem, czy to kwestia cytrusa nadzianego na szklankę, czy tego, że cały dzień był intensywny.

Aha – ponieważ siedzieliśmy niemalże do zamknięcia, to mogliśmy zaobserwować klasyczny obrazek – barman polerował szklanki, rozmawiając z kokietującą go samotną, siedzącą przy barze dziewczyną. Nie powiem, trzymałem za niego kciuki.

***

DZIEŃ TRZECI – Sobota

Pobudka o podobnej porze – 8 – naprawdę syte śniadanie w hotelu i jazda na konwent. Od 10 dyżur, dotarliśmy chwilę wcześniej, ale flippery były jeszcze pogaszone – smutnazabaface.

Za to stoisko z koszulkami i innymi duperelami było otwarte. Jak tylko zobaczyłem ten nadruk, stwierdziłem, że muszę ją mieć. Niestety, nie pamiętam, jak się nazywał sklep, w którym ją kupiłem, a na terenie imprezy były ze trzy. W każdym razie – był to ten koło stoiska z komiksami.

BUT MAGIC IS HERESY – głosi dalsza część napisu na koszulce

Poniżej seria zdjęć modeli, które szczególnie zwróciły moją uwagę.

Na makiecie miasteczka umieszczone były liczne scenki z postaciami z popkultury – dwie szczególnie mnie urzekły. Obie autorstwa Tyborta.

Druga rozwaliła mnie jeszcze bardziej. Mimo iż postacie nie są oddane w stu procentach, a dałoby się je wykonać lepiej, to jednak bez problemów rozpoznałem bohaterów animowanego serialu Wodogrzmoty Małe.

Mario mój i Thietmaiera. Nieskromnie się pochwalę, że w zorganizowanym konkursie moja figurka zajęła trzecie miejsce. Jako nagrodę otrzymam Bellę.

Miecz Geralta kolegów i koleżanki z Politechniki Rzeszowskiej.

Tutaj klockowa wersja Pac-Mana. Zapamiętajcie.

Fragment makiety Fallout. Szyld zrobił na mnie naprawdę wielkie wrażenie.

Po obleceniu naszej wystawy ruszyłem na podbój konwentu. Udało mi się sporo pograć na flipperze. Straciłem poczucie czasu, bo kiedy już się do jednego dopchałem, to prztykałem jakieś czterdzieści minut. Przez dłuższą chwilę na sąsiednim (Judge Dredd) grał Kris Kelvin. Także spotkanie z celebrytą przy okazji wizyty w Warszawie mam zaliczone. :D

Flippery to było jednak małe piwo w porównaniu do stojących w sąsiednim pomieszczeniu starych telewizorów z podpiętymi konsolami, na których można było popykać w kultowe gry. Do Mario nie udało mi się dopchać, za to w Pac-Mana całkiem sporo pograłem. Jak na pierwszy raz trzymania w ręku joysticka od Atari, to uważam, że poszło mi całkiem nieźle. Zwłaszcza za drugim razem.

 

Nie udało mi się załapać na testowanie VR-u w tej grze, w której wszystko jest białe, poza przeciwnikami, którzy są pomarańczowoczerwonożółci. Mieli stoisko obok naszej wystawy. Za to założyłem gogle przy innym stoisku, gdzie odbywała się prezentacja gry w strzelanie. Chodziło się po jakichś dokach/magazynie i strzelało z karabinu. Strasznie dziwne uczucie, gdy obraz się porusza, jakbyśmy rzeczywiście szli, za co odpowiada gałka analogowa, a jednocześnie czujemy, że nogi się nam nie ruszają. Po kilku minutach spędzonych w wirtualnej rzeczywistości zaczęło mi się kręcić w głowie.

Tak się skończył trzeci dzień konwentowania. Na zdjęciu powyżej widać większą część mojego dziennego posiłku. Poza tym zjadłem jeszcze paczkę ciastek i rano śniadanie w hotelowej restauracji. Jakoś się nie skusiłem na ofertę food trucków, które parkowały przed budynkiem.

***

DZIEŃ CZWARTY – Niedziela

Ponownie – pobudka z rana, bo plan dnia napięty niczym leginsy na dupie grubej dziewczyny. Zaplanowaną mieliśmy wizytę w LEGO Store w Galerii Mokotów.

Jak widać, byliśmy na miejscu przed czasem i musieliśmy czekać kwadrans. 12:50 musieliśmy już być na Dworcu, więc trzeba się było sprężać. Na szczęście poszło gładko, kubek ładowało się szybko, a i wybór figurek się zbytnio nie rozwlekł.

Jeśli ktoś nie wie – w oficjalnych sklepach LEGO klocki można kupować na kubki, wybierając z dostępnego asortymentu elementów. Jest jedna zasada – kubek musi się zamknąć. Ten, który widzicie na zdjęciu, kosztuje 89,99zł, zmieściłem w nim przeszło 500 bricków 2×1 i jeszcze ponad 200 innych elementów. Średnio 0,11zł za klocek. O aktualny stan ścianki można pytać na fanpejczu sklepu.
Minifigi z kolei kosztują 44,99zł i działa to tak, że z puli elementów wybiera się po trzy: nogi, torsy, główki, włosy/czapki, akcesoria i w ten sposób składa trzy figurki. Tutaj pod względem ceny już nie jest tak różowo, aczkolwiek dużo zależy od klocków, jakie uda się znaleźć – czasem trafiają się prawdziwe perełki.

Już bez dalszych przygód wróciliśmy, wymeldowaliśmy się z hotelu, dotarliśmy na Dworzec i załadowaliśmy się do pociągu. Sama podróż przebiegła naprawdę klawo – z Warszawy do Krakowa pociąg jechał nieco ponad dwie godziny. I dali pół litra wody w cenie biletu, także więc bajka.

***

Cóż, tak to właśnie wyglądało. Ja się zakochałem w tym klimacie, na pewno wybiorę się na kolejne wystawy naszego Stowarzyszenia. Jedna obecnie trwa, również odbywa się w Warszawie, ja niestety muszę się uczyć, ale Was zapraszam. Jeśli tylko macie możliwość, to wybierzcie się na Warsaw Comic Con – my tam jesteśmy. ;)

Chciałbym podziękować kolegom ze Stowarzyszenia – Toltomei, który był tym drugim, kiedy pisałem w tym wpisie „my” oraz Innosowi za ogarnianie na miejscu, przewóz mnie i moich fantów. Podziękowania należą się również niezrzeszonym kolegom – Jahoo i gmkkk, również za transport samochodowy mnie lub klocków oraz za możliwość pogadania z kimś o wspólnej pasji.
Dziękuję współautorom naszej makiety bitewnej, których wymieniłem już wcześniej oraz wszystkim innym uczestnikom wystawy, zwłaszcza jetboyowi za trzymanie pieczy nad wszystkim.

Bardzo się cieszę, że w końcu udało mi się Was poznać inaczej niż przez forum, Wy LEGO-we świry,

Jaskier, też LEGO-wy świr.

 

 

 

 

PS Załączam zdjęcie figurek, które kupiłem w LEGO Store.

Read Full Post »