Feeds:
Wpisy
Komentarze

Posts Tagged ‘DC’

Z seansem filmu LEGO Batman wstrzymywałem się trzy tygodnie, żeby mieć możliwość obejrzenia go z oryginalnym dubbingiem, licząc na to, że taka wersja wciąż będzie emitowana w kinach na przełomie lutego i marca. Poszczęściło mi się – w Krakowie była*. Co prawda w jednym kinie, jeden seans dziennie, ale udało się obejrzeć, o czym meldowałem na fanpejczu.
Dystrybutor produkcji mocno u mnie zaplusował tym, że w ogóle udostępnił widzom taką wersję, w kwestiach animacji niestety przeważnie jesteśmy pozbawieni wyboru. Fajnie też, że Cinema City trzymało taką raczej niszową wersję przez cztery tygodnie. Mam nadzieję, że frekwencja dopisała i ludzie odpowiedzialni za decyzje będą od teraz wciskać choć jeden seans animacji z napisami w dzienny grafik kin.

Wiedząc, że The LEGO Movie wypaliło, spodziewałem się, że i solowy film Batmana nie okaże się porażką. Z tony materiałów promujących widziałem tylko kilka zwiastunów i jakimś cudem prezentowane w nich żarty nie były suche ani drętwe, więc to też pozwalało mieć wysokie nadzieje i oczekiwania wobec produkcji. Końcowy efekt przerósł jednak moje przewidywania – LEGO Batman to nie tylko najlepszy film o Mrocznym Rycerzu od czasów – nomen omen – Mrocznego Rycerza, nie tylko jest lepszy od LEGO PRZYGODY – to po prostu i aż animacja tak dobrze przemyślana, zaplanowana i zrobiona, że ciężko dopatrzeć się w niej jakichkolwiek minusów.

Film jest w głównej mierze o tym, jak niesamowity, spektakularny i niezwyciężony jest Batman. Kopie tyłki całym zastępom wrogów, mieszkańcy Gotham City uwielbiają go, ma doskonale wyćwiczone ciało i przewidujący wszystko, analityczny umysł. Ma tylko jedną wadę – boi się współpracować: nie gra w drużynie, działa sam, lęka się nawiązania więzi, wypiera uczucia. Na tym właśnie – na lekcji, którą musi odbyć główny bohater – oparta jest fabuła. Musi nauczyć się, że bliscy stanowić będą dla niego wsparcie, że nie musi cały czas mieć na sobie maski ponurego twardziela, który ze wszystkim radzi sobie sam, że strach przed ponowną stratą rodziny nie może nim rządzić.
Tak, to brzmi banalnie i w gruncie rzeczy takie jest, ale tutaj wykonano to naprawdę perfekcyjnie. I w dodatku tak dobrze pasuje to do postaci/konceptu Batmana. Paradoksalnie, w animowanych, plastikowych minifigurkach ujęto o wiele więcej emocji i prawdziwie ludzkich uczuć, niż w jakimkolwiek aktorskim filmie z tego uniwersum nakręconym w tym tysiącleciu.

Wielka w tym zasługa ludzi, którzy tchnęli życie w postacie – najmocniej wybija się tutaj Will Arnett (tak, tak – ten sam Will Arnett, który nieudolnie podbijał do Megan Fox w TMNT), powtarzający rolę Człowieka Nietoperza po LEGO PRZYGODA. Jest fenomenalny jako Batman i jako Bruce Wayne, mam nadzieję, że również do nie-LEGO-wych animacji zostanie zaangażowany.
Pozostałym również ciężko cokolwiek zarzucić, każda z postaci jest charakterystyczna, każda ma swoje momenty. Po prostu ciężko mi nie wyróżnić pracy Arnetta.

Żartów jest cała masa i są naprawdę przednie – od takich wynikających z natury klocków LEGO, przez nawiązania do innych produkcji z Batmanem (tak mocne kopanie tyłków, że aż pojawiają się onomatopeje niczym w serialu z Adamem Westem rządzi), wyśmiewanie głupkowatych konceptów z komiksów, dowcipy językowe dla dorosłych („Dzieci są okrutne.”), nawiązania, smaczki i mrugnięcia okiem do osób lepiej zaznajomionych z marką – shark repellent, Billy Dee Williams jako Two-Face – to wszystko jest tak niesamowite, że banan nie schodzi z twarzy przez większość czasu trwania filmu.
Wyjątkami są momenty, gdy uderza się w smutne tony, ale to pozwala nabrać oddechu do dalszego śmiania się i po prostu pasuje, nie jest w żaden sposób wymuszone. Przejścia między nastrojami są płynne i naturalnie wynikające z fabuły.

Film wygląda FE-NO-ME-NAL-NIE!
Może to tylko ja i moje klockowe zboczenie, ale uwielbiam to, z jakim pietyzmem przeniesiono na ekran poszczególne części. Naprawdę wygląda to, jak animacja poklatkowa, „czuć” pojedyncze elementy. Dla kogoś zafiksowanego na punkcie klocków LEGO oglądanie tego filmu to uczta dla oka i duszy.

Na koniec jeszcze kwestia tego, czy LEGO Batman nie jest czasem chamską próbą reklamowania zabawek.
No i nie, nie jest. Dzięki temu, że przy tworzeniu filmu współpracowano z TLG, powstała cała masa zestawów. Możecie je obejrzeć TUTAJ. Pierdyliard pojazdów, inne serie na licencji filmów mogą pozazdrościć takiej liczby setów. Jak jednak można się przekonać, oglądając film, większość z nich pojawia się w nim jedynie na krótką chwilę, ciężar fabuły spoczywa na czymś zupełnie innym.
Co do samych zestawów – są rewelacyjne. Co prawda, większość niestety zupełnie nie trzyma skali, co wynika wprost ze stylistyki filmu, ale projekty są naprawdę świetne. Moim faworytem jest monster truck Killer Croca, niech się tylko trafi jakaś promocja, to wpadnie w moje ręce. Recenzję zestawu możecie przeczytać na blogu 8studs – KLIK.

***

Jednym słowem – polecam. Kto nie był, ten wynocha do kina, póki jeszcze grają. Tak dobrego filmu o Batmanie długo jeszcze nie zobaczymy.

***

*CC w Galerii Kazimierz. Według repertuaru wciąż regularnie grają o 16:30.

Jaskier

Read Full Post »

Pierwsze dwa numery polskiej edycji Wielkiej Kolekcji Komiksów DC Comics zawierają kompletną historię pt. Batman: Hush. Jest to dobry ruch ze strony wydawnictwa Eaglemoss, u konkurencji nieraz na dalszy ciąg czekać trzeba było kilka miesięcy.
W dniu premiery pierwszego albumu napisałem TU co nieco na temat samego wydania, dzisiaj przyszła pora na mięsko – tytułową historię nowego, tajemniczego przeciwnika Mrocznego Rycerza.

***

Niewątpliwą zaletą komiksu jest zaangażowanie w fabułę olbrzymiej liczby postaci. Przewija się tutaj niemalże komplet najważniejszych oponentów obrońcy Gotham oraz wielu jego „towarzyszy broni”. Absolutnie jednak nie wiąże się to z żadnym przesytem – każda postać ma swoje miejsce w historii, w dodatku buduje to świadomość osadzenia fabuły w olbrzymim, żyjącym świecie.

No właśnie – fabuła. Batman ściera się z Killer Crociem i stwierdza, że coś jest nie tak. Nim jednak przyjdzie mu rozwikłać tę zagadkę, doznaje poważnego urazu, musi zostać poddany operacji. Z pomocą przybywa dawny przyjaciel Bruce’a Wayne’a – Thomas Elliot – obecnie najwybitniejszy chirurg na świecie. Zabieg ma pozytywny finał, za to sprawa w Gotham coraz bardziej się komplikuje, kolejne postacie wchodzą na scenę, a sprawy nie ułatwia złożona relacja Batmana z Catwoman. Największy detektyw na świecie będzie musiał poskładać elementy owej układanki, zmierzyć się ze zgrają przeciwników i nie dać oszukać się dawno niewidzianemu przyjacielowi.

W historii umieszczone są również liczne retrospekcje przedstawiające relację Bruce’a i Tommy’ego, sceny z ich dzieciństwa, a także powód zerwania znajomości. Gdy już przeczyta się całość (albo zna się zakończenie z jakiegoś streszczenia) sceny z przeszłości nabierają pełnego znaczenia i wiele tłumaczą.

Podoba mi się sposób prowadzenia historii, nawał wszystkiego, co spada Batmanowi na głowę i zmusza go do jeszcze większego wysiłku niż zazwyczaj. Złożony plan nowego złoczyńcy sprawia, że na każdym polu bohater musi działać na najwyższych obrotach – jego tężyzna fizyczna, niezwykły intelekt, poleganie na członkach Bat-rodziny, nieufność wobec nowych sojuszników, maska zblazowanego miliardera – wszystko zostanie przetestowane w rozgrywce, której zasady ustala nieznany wróg.

Mimo iż sama historia była bardzo angażująca, czytanie dawało mnóstwo satysfakcji, to już finał nieco mnie rozczarował. Zupełnie tak, jakby cała para poszła w gwizdek – po emocjonującym wstępie i rozwinięciu w zakończeniu czegoś zabrakło.
Epilog zbiera natomiast sceny wyjaśniające czytelnikowi całą zagadkę i rozwiązuje kilka spraw pomiędzy poszczególnymi bohaterami. Zdecydowanie moją ulubioną spośród tych scen jest ta ze spotkaniem Batmana i Catwoman, kiedy to na wierzch wyłazi jego trudny charakter i zdolność do analizowania wszystkiego na bieżąco. Jak się okazuje – czasem zbyt przekombinowanego analizowania.

Strona wizualna to istna rewelacja, Jim Lee oraz inker Scott Williams i kolorysta Alex Sinclair wykonali niesamowitą robotę. Nie tylko okładki, ale i pojedyncze kadry nadają się do oprawienia w ramkę i powieszenia na ścianie. Cały poczet barwnych postaci z uniwersum DC wygląda w tym komiksie dokładnie tak, jak powinien. Projekty bohaterów są wierne klasycznym wizerunkom, ale jednocześnie niezwykle szczegółowe i „nowożytne”. Dla mnie ten styl graficzny stanowi kwintesencję amerykańskiego komiksu nurtu superhero. Popularny rysunek autorstwa Jima Lee, ten z Batmanem stojącym na gargulcu i Supermanem jako lustrzanym odbiciem, zdobi ekran mojego telefonu.

***

Zakup tych dwóch tomów był dobrą decyzją, jestem usatysfakcjonowany ich lekturą. Sądzę, że wydawnictwo dobrze zrobiło, na pierwszy ogień rzucając ciężki kaliber, jakim bez wątpienia jest Batman. W dodatku to kawał konkretnej historii detektywistycznej, wypełnionej najróżniejszymi postaciami ze świata Mrocznego Rycerza, więc ludzie zachęceni znanym tytułem na okładce nie powinni odejść niezadowoleni.

Jaskier

Read Full Post »


Może zacznę od pozytywnego aspektu – Suicide Squad w przeciwieństwie do BvS ma jakąś fabułę, jakąś konkretną historię do opowiedzenia. Kto wie, być może następy film z uniwersum DC będzie kolejnym krokiem w ewolucji i jego scenariusz będzie zawierał porządną fabułę. W przeciwieństwie do tej zaprezentowanej tutaj.

***

Wzorem opisywanego… „dzieła”, rozpocznę od przydługiego przedstawienia moich wniosków odnośnie antybohaterów pojawiających się w filmie. Pierwsze – nie wiem – pół godziny (?) to nużąca i ciągnąca się ekspozycja dla totalnych Januszów popkultury, w której Amanda Waller prezentuje kolejnych członków tytułowego zespołu, samą siebie pokazując jako twardą sucz, która nie zniesie sprzeciwu. Trzeba zaznaczyć, że za ideą powołania Task Force X stał strach przed metaludźmi, którzy mogliby okazać się terrorystami. Toteż do walki z przyszłym potencjalnym złym Supermanem zostali wybrani:

Will Smith a.k.a. Deadshot – płatny zabójca, który nigdy nie chybia celu. Ma jeden słaby punkt – córkę. Co za tym idzie, facet ma tak naprawdę złote serce i jest dobry, i zabija ludzi na zlecenie tylko po to, by w przyszłości opłacić córce studia. Ciężko cokolwiek więcej powiedzieć… Will Smith spoko wygląda łysy i z brodą. Gra tutaj typowego twardziela, który przez wzgląd na dziecko/chorą matkę/ etc. okazuje się być wzorem cnót wszelakich.

Margot Robbie a.k.a. Harley Quinn – była pani psychiatra, która podczas leczenia Jokera zakochała się w nim, co nie skończyło się dla niej najlepiej. Z grupy tych „główniejszych” postaci to ona moim zdaniem wypadła najlepiej. Miała kilka przebłysków niepasującej do niej racjonalności, ale ogólnie była odpowiednio szalona i seksowna.

Jai Courtney a.k.a. Captain Boomerang – złodziej z Australii. Aktor ten był do tej pory znany z tego, że jego agent potrafił zdziałać cuda i – pomimo totalnego braku talentu aktorskiego swojego klienta – załatwił mu spore role w dość dużych filmach. Tutaj jest tchórzem, fanem pluszowych kucyków i najchętniej jak najszybciej by się wykręcił z tej imprezy. Nie wiem, co się stało, może Courtney sprzedał dupę diabłu, ale wypada naprawdę świetnie. Sprawdził się w roli głupawego rzezimieszka i liczę na to, że się jeszcze pojawi. Może w krótkim występie w filmie o Flashu?

El Diablo – były latynoski gangster, który potrafi tworzyć i kontrolować ogień. Jest całkiem kozacki z tym swoim pacyfizmem i „nie jestem bronią i nikogo więcej nie zabiję, chociaż bym mógł”, dopóki się nie okazuje, że po prostu ma wyrzuty sumienia, gdyż w niekontrolowanym wybuchu zamordował żonę i dzieci. Takie coś naprawdę nie pasuje do tego filmu. Takie – wiecie – no kiedyś byłem zły, no ale przesadziłem i teraz pokutuję. Zespół mieli tworzyć źli ludzie…
Ale naprawdę doceniam finałową walkę, w której się okazało, że jest uosobieniem jakiegoś azteckiego boga i przemienił się w wielki, płonący szkielet.

O pozostałych członkach tytułowego składu nie ma się co rozpisywać – Killer Croc zdecydowanie na plus, Slipknot ma uroczą, króciutką rolę, Katana się właściwie nie liczy, bo bez niej mogłoby się spokojnie obyć.

***

Przechodząc dalej, Jokera nie kupuję. Nie wiem, było go za mało chyba i wszystko, co robił, było związane z Harley. Głównie to ją ratował i strasznie mi to zgrzyta, jest mi ciężko polubić Jokera, którego głównym motorem napędowym jest uczucie, jakim darzy byłą psychiatrę. Poza dwoma retrospekcjami – jednej będącej genezą Harley Quinn i drugiej, w której paktował z jakimś czarnym gangsterem – wszystkie akcje Księcia Zbrodni mają na celu wyswobodzenie ukochanej. I to nie jest Joker, jakiego znam, i nie chcę takiego poznawać. To absolutnie nie jest wina aktora, ani wizerunku postaci – li tylko scenariusza.

Pozostały jeszcze dwie kwestie, które chciałbym poruszyć – ogólnego pomysłu (albo raczej jego braku) na fabułę oraz widocznych „humorystycznych” wstawek, które w żaden sposób nie pasowały do filmu. Zacznę od fabuły.

Amanda Waller chciałaby mieć ten swój Task Force X, ale wapniaki „z góry” się nie zgadzają. Potajemnie więc pozyskuje jednego metaczłowieka i wykorzystuje go, by pokazać wapniakom, że potrafi kontrolować taką potęgę. Tylko że potem okazuje się, że jednak nie. Bardzo nie. W komiksowym stylu nie. Metaczłowiek zrywa się ze smyczy, rozpoczyna koniec świata, zamienia ludzi w kitowców (sic!) i przez trzy dni napieprza w niebo błyskawicą.
Zespół zostaje wysłany, oczywiście bez prawdziwych informacji na temat misji, odbywają się dwie walki z kitowcami, okazuje się, że zadanie polega na wydostaniu Amandy Waller z miasta, przylatuje Joker, spadają jakieś śmigłowce i grupka decyduje się na heroiczny zryw i pokazanie, że potrafią być bohaterami.
Bo tak robią złoczyńcy…

Naprawdę przesadzono ze skalą. Pewnie widzieliście tego mema, w którym śmiano się z tego, że do walki z istotami o boskich mocach zostaje wysłana drużyna składająca się z dwóch gości, którzy potrafią strzelać, faceta rzucającego bumerangami, laski z kijem bejsbolowym i typa, który się znakomicie wspina. Jest to poważnym problemem tej produkcji. Mniej spektakularny przeciwnik sprawdziłby się o wiele lepiej.
Przy okazji wyłazi też coś innego – #winaWaller. I to bardziej niż Ultron był winą Starka. Gdyby nie jej potajemne gierki, to formowanie tego typu drużyny nie byłoby konieczne. W dodatku zostaje ona wysłana do uratowania Waller. Pewnie na wypadek sukcesu tej części planu przygotowano głowice, które miały zniszczyć miasto po ewakuacji.

No ale głupkowate fabuły czasem przecież wystarczą, co nie?
A jakże, lecz konieczne jest, by postacie, ich relacje oraz humor nadrobił braki historii. Tutaj na palcach można policzyć momenty, w których te trzy składniki zostały dobrze wymieszane, więc przez większość czasu przytłacza nas bylejakość scenariusza. Dopisane i dokręcone żarty tylko przeważają szalę goryczy. Kiedy dowódca strażników powiedział, że jeśli Deadshot go zastrzeli, to jego podkomendny ma go zabić i usunąć historię przeglądarki, to wypadło to tak żałośnie, że aż brak słów.

***

Cóż, tak ogólnie, to jest mocno źle, film ssie. Krótka piłka, Warnerowi znowu nie wyszło.
Gdy koleżanka z roku zapytała mnie, czy warto wybrać się do kina na Suicide Squad, to poleciłem jej nowego Star Treka.

Jaskier

PS Też się spodziewaliście, że Scott Eastwood gra Nightwinga?

Read Full Post »


Mamy raptem końcówkę kwietnia, sezon blockbusterów się jeszcze nie zaczął, a już dostaliśmy film, którego w kategorii Zawód Roku raczej nic nie przebije. Produkcja, która miała nadać rozpędu całemu filmowemu uniwersum DC srodze zawodzi. Gdy film zaczął się sceną retrospekcji, w której była inna retrospekcja, a wszystko to się okazało snem z narracją Bruce’a Wayne’a, wiedziałem, że ta produkcja faktycznie jest tak zła, jak wszyscy pisali.

Być może jesteście świadomi gównoburzy, jaka przetoczyła się branżowych mediach oraz portalach społecznościowych, ale z kronikarskiego obowiązku przypominam – BvS został zmasakrowany w recenzjach (29% na Rotten Tomatoes), na co ekipa twórców wyskoczyła z hasłem, że zrobili film dla fanów, a nie dla krytyków. Wychodzi więc na to, że skoro mi się wybitnie nie spodobał, to muszę spalić wszystkie moje koszulki z Batmanem i wyrzucić zestawy LEGO, gdyż nie zasługuję na miano fana. Podsumowując ten akapit – ci ludzie mieli rację, ta produkcja niestety naprawdę jest aż tak mierna, a twórcy głupszej linii obrony wymyślić nie mogli.

W dalszej części tekstu będą SPOILERY. Czujcie się ostrzeżeni.

Batman i Superman się nie lubią

Konflikt, na którym powinna skupiać się fabuła tego filmu, nie istnieje. Superman uważa, że Batmana trzeba umieścić w więzieniu, natomiast on sądzi, że tamten stanowi zagrożenie dla ludzkości. No i niby obaj mają racjonalne powody, by się nie móc dogadać, ale fabuła nic sobie z tego nie robi i tytułowe starcie sprowadza się tak naprawdę do jednego pojedynku, w finale którego bohaterowie się dogadują, zostają najlepszymi przyjaciółmi i sojusznikami.

To brzmi bardzo źle, ale naprawdę tak było. Przez cały film nie czuć wzrastającego napięcia między Bruce’em i Clarkiem. Pamiętacie tę scenę ze zwiastuna, z przyjęcia u Luthora, w której Superman i Batman ścierają się bez peleryn? Po pierwsze – nie znają wtedy jeszcze swoich tożsamości, a po drugie – cały dialog został umieszczony w materiałach promocyjnych. Te dwie rzeczy wysysają do cna fajność tej sceny.

I mimo iż sama walka była satysfakcjonująca, odpowiednio zrealizowana i nawet mi się podobała, to nie mogę się oprzeć wrażeniu, że głównie dlatego, że Batman robił Supermanowi to, co ja chciałbym zrobić twórcom tego filmu za spartaczenie roboty. Ponieważ Batman – jako lepiej przygotowany – starcie wygrywa, co jest oczywiste dla każdego. W ogóle, przed potyczką wrzucony jest bezczelny montaż ćwiczącego na siłowni Bruce’a – podnoszącego ciężary, ciągnącego oponę etc. i to wygląda tak kiczowato, że w pierwszej chwili się spodziewałem melodii z Rocky’ego i przeplecenia tego ze scenami z Clarkiem, który się goli, idzie po zakupy albo wyrzuca śmieci.

***

Świat nie lubi Supermana

Superman na co dzień zajmuje się lataniem po świecie i ratowaniem Lois Lane. Reporterka już tak ma, że często wpada w jakieś tarapaty, na przykład podczas próby przeprowadzenia wywiadu z przywódcą terrorystów gdzieś w odległej Saharlandii. Na miejscu dochodzi do strzelaniny, którą rozpoczynają podstawieni Typowi Najemnicy z Filmów o Superbohaterach (przynajmniej jeden z nich należy do Hydry), no i cały świat uważa, że Superman jest za to odpowiedzialny. Nie mam pojęcia, dlaczego tak jest. Chyba scenarzysta stwierdził, że coś takiego przeważyłoby szalę i skłoniłoby władze do postawienia Supermana przed sądem. Czy jakoś tak.

Ten nastrój ogólnoświatowego niepokoju związanego z wszechpotężnym kosmitą niby pasuje do motywu Bruce’a Wayne’a, który będąc naocznym świadkiem wydarzeń z Metropolis, zdaje sobie sprawę z tego, jakim zagrożeniem może być Superman, ale to tylko na papierze. W filmie to jest tak jakoś nieporadnie zgrane, dodatkowo chaotyczny montaż wcale nie pomaga.

***

Lex Luthor nie lubi Supermana

To zdecydowanie najgorszy element tego filmu. Po pierwsze interpretacja Jesse’ego Eisenberga zupełnie do mnie nie przemawia, chociaż przeważnie kreacje tego aktora przypadają mi do gustu. Już dawno nie widziałem tak poważnej pomyłki obsadowej. Po drugie plan Luthora nie ma sensu. Ponieważ – jak się dowiadujemy – ojciec go bił, Lex stwierdził, że Bóg nie może być jednocześnie wszechmocny i wszechdobry. Jako że tutaj Superman bez przerwy przedstawiany jest jako boska istota, to nic dziwnego, że znalazł się na celowniku geniusza.
Tylko że… to nie ma nic wspólnego z komiksowym Luthorem, który powinien dążyć do usunięcia Supermana z zupełnie innych pobudek. No ale dobra, komiksy swoją drogą, filmy swoją.
Zupełnie jednak nie rozumiem jego planu. Z jednej strony wskutek jego intrygi dochodzi do starcia bohaterów, chce, by Batman zabił dla niego Supermana, a jeśli mu się nie uda, to jako asa w rękawie schowanego ma Doomsdaya. Zachowuje się jak jakiś opętany wariat, przez swoją niepoczytalność bardziej przypomina Jokera niż Lexa Luthora.

***

Kobiety

Wątek Lois Lane do niczego nie prowadzi. Przez cały film dziennikarka gdzieś tam jeździ, z kimś tam rozmawia, próbując udowodnić, że Superman nie strzelał do ludzi na pustyni (sic!), że za wszystkim stoi Lex Luthor, ale nic z tego nie wynika. Równie dobrze można by ten element filmu wyciąć i nikt by nawet nie zauważył.

Wonder Woman ma nawet jeszcze mniejszą rolę. Jest tu tylko dlatego, że niebawem wychodzi jej solowy film. Pojawia się, ale równie dobrze mogłoby jej nie być. Ma dwie kwestie w dialogu z Wayne’em i później dołącza do finałowej walki.

Nie sposób tutaj nie wspomnieć o tym debilnym zakończeniu walki pomiędzy tytułowymi bohaterami. Batman już ma przebić Supermanowi głowę kryptonitową włócznią, ale ten mówi, że zabiją Marthę, więc Bruce odpuszcza, bo jego mama też tak miała na imię. I mimo iż zostało to zaznaczone na początku filmu i potem jeszcze raz w trakcie, to ponownie nam pokazują scenę śmierci Wayne’ów, lecące perły oraz szepcącego imię żony Thomasa Wayne’a.
Wiecie, żebyśmy nie mieli wątpliwości, o co chodzi.
W mgnieniu oka stają się więc najlepszymi na świecie kumplami i ta trwająca kilka sekund przemiana kompletnie nie gra.

***

Można by się jeszcze pastwić nad tym filmem, na przykład nad pierdyliardem odniesień do komiksów, które są, bo są, a same w sobie nic nie wnoszą, gnoić trzeba ten tragiczny montaż, beznadziejnie słabe „zapowiedzenie” Justice League, lecz szczerze mówiąc, nie chce mi się już, więc przejdę do podsumowania.

Plusy tego filmu?
– Ben Affleck jako Bruce Wayne/Batman;
– Lois Lane wie, że Clark Kent i Superman to ta sama osoba;
– finałowa scena walki i w ogóle wszystko wygląda ładnie, Zack Snyder to istny wizualny fetyszysta;

Minusy?
– Zack Snyder kazał Cavillowi ściskać dupę, ile wlezie;
– rola Lois Lane jest do pominięcia;
– Batman zabija, ale nie mamy pojęcia, co go złamało, nie dostajemy żadnej informacji o jego przeszłości;
– scena pościgu Batmobilem to istna wizytówka montażysty tego „dzieła”;
– Wonder Woman nic nie wnosi do fabuły;
– Lex Luthor to jakaś pomyłka i kpina;
– montaż sprawia, że film ogląda się niczym długaśny, dwuipółgodzinny zwiastun;
– kompletnie zawodzi tytułowy konflikt;
– Gotham i Metropolis leżą nad jedną rzeką;
– Zack Snyder jako reżyser;
– Luthor zgromadził informacje o innych nadludziach i każdy filmik opatrzył stosownym logo;
– siedemnaście razy wojskowi zaznaczają, że finałowa walka z Doomsdayem ma miejsce na niezamieszkanym terenie;

Mówić krótko – słabizna i jest mi niebywale przykro z tego powodu.

Jaskier

Read Full Post »

Tak naprawdę, to nie siedemnaście, no ale skoro już się daliście nabić w butelkę, kliknęliście w ten jakże zachęcający tytuł, to zapraszam do przeczytania całości. Mam nadzieję, że nie pożałujecie.

Zacznijmy więc od tego, kim jest pan, o którym mowa w tytule? Otóż Zack Snyder* jest reżyserem. Bywa także scenarzystą filmowym, ale na tym polu jego dokonania są o wiele skromniejsze. Wygląda tak:

Robi bardzo fajne filmy. I celowo użyłem tutaj słowa fajne, gdyż co do ich jakości można by się długo spierać. No ale grunt, że mnie się większość podoba, w końcu to mój tekst, na moim blogu. Określiłbym go jako Michaela Baya, którego filmy da się oglądać i nawet sprawia to przyjemność. Tylko że… no właśnie, nie jest to jakiś wybitny tytuł albo hasło, które można by rozdawać na naklejkach i twórcy nosiliby je z dumą, przypięte do kurtek niczym odznaki dzielnego pacjenta. Ale cóż ja mam począć, skoro tak właśnie odbieram twórczość pana Snydera?

IMDb podaje siedem jego pełnometrażowych filmów, które już doczekały się premiery:
Świt żywych trupów
300
Watchmen: Strażnicy
Legendy sowiego królestwa
Sucker Punch
Człowiek ze Stali
Batman v Superman
Z tej grupy nie widziałem tylko tej animacji o sowach i BvS, na który się wybieram jutro, toteż pomijając te dwa tytuły, prześledźmy dokonania pana Snydera.

Świt żywych trupów pamiętam najsłabiej, gdyż widziałem go tylko raz kilka lat temu w telewizorni. Jest to film – co za szok – o apokalipsie zombie, będący remake’iem tytułu z 1978, w którym grupa ocalałych barykaduje się w centrum handlowym. Wizualnie jest paskudny, czyli bardzo dobrze, w końcu to film o żywych trupach. Wzorem innych z gatunku nie kończy się dobrze.

300 lubię, nawet bardzo, chociaż doskonale świadom jestem jego wad i to nie tylko tych w kwestiach historycznych, na których to temat wysłuchałem raz w gimnazjum wykładu pana od historii. Podoba mi się to, z jaką pompatycznością, a jednocześnie bardzo kiczowato nakręcona została adaptacja komiksu o Spartanach spod Termopil. Warto też dodać, że te dziesięć lat temu poleganie na komputerze i nasranie filtrami były dla mnie czymś nowym.
Trzeba także pamiętać, że kolejne podejście producentów 300 do tematyki, powiedzmy, antycznej Grecji, tym razem już bez Snydera na pokładzie, okazało się totalną porażką. Immortals to śmierdząca kupa i pozostaje zapytać – czy zabrakło trzymającego nad wszystkim pieczy Snydera, czy solidnego materiału źródłowego?
A, łapcie to – w Immortals Superman walczy z Hyperionem. :P

Watchmen to chyba najlepszy z dotychczas wyreżyserowanych przez Zacka Snydera filmów. Równocześnie jest to bardzo mocny kandydat do miana najlepszej produkcji o superbohaterach. Poczytajcie internety, pełno jest tam takich opinii, nawet sam byłem podobnego zdania. Czemu byłem? Gdzie jest haczyk?
Czytaliście Watchmen?
Nie?
To przeczytajcie. Warto.
Zack Snyder przeczytał, zachwycił się i stwierdził, że musi zrobić z tego film. Niestety, jak to u niego bywa, przekopiował kadry bezpośrednio z komiksu na klatki filmowe, a część materiału musiał wyciąć, by zmieścić się w i tak długaśnym czasie seansu.
No i jest, taka laurka dla dzieła Moore’a. Wielka, świecąca strzałka informująca, żeby przeczytać komiks. Ma naprawdę mocne elementy – napisy początkowe, które nosem wciągają te ciągnące się w nieskończoność sieci ze Spider-Mana Raimiego albo tę dziwaczną sekwencję z X-Men Singera. Osobiście uwielbiam również postać Rorschacha.
Także w sumie jest to najlepszy film wyreżyserowany przez Snydera, ale głównie dzięki temu, że jak długo jest w stanie, trzyma się pierwowzoru.

Ten film byłby ekstra, gdyby nie to, że jest mocno powalony. No bo ponoć było tak, że ankieta wykazała, co się męskim młodzieżom podoba najbardziej i co by takie młodzieże chciały oglądać. Nie licząc golizny, no bo wiadomo – #PG13.
I w tym filmie jest wszystko – robo-samuraje, pruscy zombie, mechy, orkowie, smok, walki na miecze, strzelanie oraz miłe dla oka dziewczęta.
Tylko że ubrane jest to wszystko w incepcjopodobny gównobełkot o wizji w wizji, żeby uciec od prawdziwego świata, w którym przez splot nieszczęśliwych wypadków główna bohaterka ma zostać poddana zabiegowi lobotomii. Przez Poe Damerona obdarzonego alfonskim wąsikiem.
Dlatego wyobraża sobie, że zamiast w szpitalu psychiatrycznym, jest w dziwnym burdelu… w którym tańczy dla klientów… hipnotyzuje ich tym tańcem, a sama wyobraża sobie, że w tym samym czasie przeżywa te wszystkie przygody, o których była mowa akapit wyżej.
Na tym etapie doskonale widać, jaki jest problem pana Zacka Snydera – no umie kręcić różnorodne sceny akcji i najwyraźniej sam ma z tego sporą frajdę, ale jest potrzeba, by ktoś go pilnował. Jak dziecko, które może podczas zabawy popsuć którąś z zabawek albo nabałaganić i nie posprzątać po sobie.

Niby po premierze nie zmieszałem tego filmu z błotem, ale jako start dla filmowego uniwersum nie bardzo się nadaje. Bo dzisiaj – kilka lat po premierze – naprawdę niewiele pamiętam. Przydługawy wstęp, dziwaczną postawę Costnera, Russela Crowe’a z kołkiem w dupie, przerysowanego Zoda, jego dziwaczny plan. I masę rozwałki. I wciąż uważam, że była wykonana porządnie, choć było jej zdecydowanie zbyt dużo. Bardzo spoko była ta końcowa scena ze strąceniem szpiegowskiego satelity, ale ona nijak się miała do tonu całego filmu.
Przykre, że nie udało się już wtedy zbudować potężnej marki, wszak Superman naprawdę zasługuje na porządny film.

***

Podsumowując to do kupy, ciężko nazwać Zacka Snydera wizjonerem. Na pewno jest zdolny i ma potencjał, ale jego zapał do rozwalania rzeczy na ekranie trzeba ostudzać. I wytłumaczyć mu, że czasem warto używać kolorów. Naprawdę lubię jego filmy, te sprzed Man of Steel, ale poza Watchmen, to bardziej w kategoriach guilty pleasure, mając świadomość tego, że są tylko fajne.

***

Jeszcze jedno, ale tym razem odnośnie aktorów:
Warner, ogarnij się i nie wkładaj tym ludziom kołka do dupy. Wystarczy, że Christian Bale wypadł, jak wypadł w roli Wayne/Batmana. To świetny aktor, a u Nolana zagrał tak mdło i beznamiętnie, jak Stephen Amell w Arrow. W CW główne role dostają modele bielizny męskiej, więc ciężko się czepiać, ale od flagowych produkcji studia przecież można czegoś wymagać.
A teraz to samo dzieje się z Cavillem. Zrobił taką niesamowitą robotę w Kryptonim U.N.C.L.E., że czapki z głów, a tu mu każą zaciskać zęby i robić groźne miny przez dwie i pół godziny. Zupełnie jakby aktor przed wejściem na plan tych filmów musiał zostawić część swojego talentu w garderobie.

***

Na film idę jutro do Bonarki w Krakowie, seans o 17:00. Jeśli któraś z Was zechce, będę się podpisywał na piersiach.
Oby jednak nie było to takie gówno, jak wszyscy mówią.

***

*Nie mylić ze Scottem Snyderem, utalentowanym scenarzystą komiksowym, ostatnio autorem serii Batman, wcześniej Amerykańskiego wampira.

Jaskier

PS Konia z rzędem temu, kto będzie wiedział, dlaczego Snyder został przedstawiony jako Człowiek-Mikser.

Read Full Post »

Pewnego pięknego, słonecznego dnia włodarze stacji The CW zrozumieli, że nie będą w stanie produkować osobnego serialu dla każdej trzecioplanowej postaci, która zadebiutowała w Arrow lub The Flash. W związku z tym postanowili zebrać grupkę najbardziej prominentnych spośród tych bohaterów (rozumiem przez to tylko tyle, że widownia już kojarzyła, jak się ci ludzie nazywają), zrobić z nich jedną drużynę, by wysłać ją na poszukiwanie przygód.
Czy to miało szanse wypalić?
Jasne, takie niskobudżetowe, telewizyjne Avengers mogłoby się świetnie sprawdzić.
Czy się więc sprawdza?
Średnio.

Przede wszystkim problemem jest fabuła serii. Otóż, Vandal Savage, który został unicestwiony w finale crossovera między Arrow i The Flash nie umarł tak do końca, wrócił i w przyszłości podpalił cały świat. Dosłownie, migawki z przyszłości zawsze pokazują płonące miasta. Najwyraźniej komiksowi złoczyńcy już tak mają, że gdy umrą, to im się polepsza i wracają jeszcze silniejsi.
No i to już jest gówno, gdyż sugeruje się nam, że ten serialowy Vandal Savage był w stanie zgromić całą Ligę Sprawiedliwości (tak, jest wspomniana śmierć Batmana oraz Supermana, więc zakładam, że pozostali też polegli). Gościu, który dotychczas przez cztery tysiące lat niby coś tam działał za kulisami najokropniejszych wydarzeń w historii, lecz tak naprawdę niewiele osiągnął, nagle zdobywa nieograniczoną wręcz władzę i jest w stanie pokonać niemalże boskie istoty broniące Ziemi? Nieee?

No i wiecie, każdy, kto obejrzał Terminatora wie, że najlepszym sposobem naprawy przyszłości, czyli teraźniejszości dla ludzi z przyszłości, jest wysłanie w przeszłość, czyli teraźniejszość dla ludzi z przeszłości, swojego ojca, żeby został tym ojcem, umożliwiając tym samym narodzenie się wodza ruchu oporu przeciwko maszynom. Czy jakoś tak.
Rip Hunter najwyraźniej oglądał którąś część Terminatora, więc to wie. Postanawia uratować świat, cofając się do roku 2016 i zabierając na pokład swojego statku osiem osób, których nieobecność w Arrow lub The Flash nie będzie zauważalna.
W ten właśnie sposób zostaje uformowana drużyna składająca się z:

  • pierwszej Black Cannary, która w Arrow umarła, ale jej się polepszyło w tym sezonie, lecz nie jest już tam potrzebna, bo w tym czasie jej siostra przyjęła ten pseudonim;
  • Atoma, który jednak nie okazał się wystarczająco tonostarkowy, żeby dostać własny serial;
  • Firestorma pod postacią fizyka profesora Steina oraz czarnoskórego młodego mechanika Jeffersona, których dotychczasowa rola w Legends of Tomorrow polega na tym, że się kłócą, który powinien sterować Firestormem i niby się godzą w każdym odcinku, ale w następnym kłócą od nowa;
  • Hawkgirl i Hawkmana, którzy są odradzającymi się od czterech tysięcy lat przeciwnikami Savage’a i ich rola z kolei polega na tym, że Hawkman pamięta poprzednie wcielenia i jest mocno napalony na dziewczynę, a ona nie pamięta i narzeka, że jeszcze niedawno podawała kawę w kawiarni i nie chce być superbohaterką;
  • pary złodziei – Leonarda Snarta i Micka Rory’ego, z których pierwszy jest idealnie przerysowanym złoczyńcą, takim wręcz kreskówkowym, natomiast drugi to tępy osiłek, co chwila rzucający odniesieniami do popkultury;
  • Kapitana Ripa Huntera, który jest członkiem jakiejś czasowej policji, nie lubi Savage’a z pobudek osobistych i jest Brytyjczykiem;

Jak łatwo się domyśleć, najwięcej frajdy z oglądania daje para przestępców. Grają ich Wentworth Miller i Dominic Purcell, którzy współpracowali już wcześniej w serialu Skazany na śmierć. Snart (Miller) jest takim oślizgłym, przebiegłym złodziejem, który podkradając w celu wykonania misji kartę dostępu, kradnie również portfel. Widać, że aktor świetnie się czuje w powierzonej mu roli i absolutnie nie wstydzi się jej komiksowej genezy. Po prostu bawi się na planie w przerysowanego złoczyńcę. Rory z kolei idzie w drugą stronę przerysowania. Aktor jest gigantyczny, łysy, więc nawet wygląda, jakby został wyjęty z kadru komiksów. W dodatku bez przerwy ma ochotę kogoś sprać albo postrzelać ze swojej ogniowej spluwy, niektórych słów nie rozumie, ale jednocześnie potrafi się wykazać odwagą lub poświęceniem dla dobra drużyny.
Naprawdę szkoda, że nie jest to serial o tym, że złodziej z przyszłości przybywa złożyć ofertę współpracy Snartowi, a on mówi, że bez Rory’ego nigdzie nie jedzie. Złodziej z przyszłości się zgadza, zabiera ich na swój statek i latają po czasie, dokonując napadów i rabunków, o jakich świat nie słyszał. W drużynie są jeszcze renesansowy, zakapturzony mistrz cechu złodziei z Italii i wampirzyca, bo parytety. Niby brakuje w takim zespole postaci czarnoskórej, ale nie chcemy rozpowszechniać krzywdzącego stereotypu Murzyna-złodzieja, prawda?

Zamiast czegoś w tym stylu, mamy misję ratowania świata i mimo iż w czwartym odcinku wreszcie pojawia się jakiś ciekawy pomysł, bowiem akcja przenosi się w lata ’80, drużyna infiltruje Pentagon, a następnie tajną placówkę naukową w ZSRR, to cała miodność tego pomysłu rozstaje zmarnowana i zaprzepaszczona przez typowe dla serialów tej stacji dramy, które nikogo nie obchodzą. Nagle się pojawiają totalnie z dupy jakieś dialogi o odpowiedzialności i pokonywaniu własnych demonów. Jakby w Arrow się to jakoś wybitnie sprawdzało. No i te durne kłótnie oraz wzajemne przekonywanie się o własnej wartości i przydatności dla misji.
To jest nudne i wielka szkoda, że idą taką drogą.

Także więc raczej nie polecam. Jest to zmarnowany potencjał i mimo iż Wentworth Miller się stara jak może, to nie dostaje wystarczająco dużo czasu, by pociągnąć ten serial w górę.

Jaskier

PS Najprawdopodobniej pojawi się też coś o Arrow i The Flash w jakiejś wspólnej notce.

Read Full Post »

Uprzedzam, że będzie SPOILERowo.
Krótkie ogłoszenie dla tych, którzy nie chcą wiedzieć, co działo się w pierwszym odcinku drugiego sezonu – nie oglądajcie na razie, może się za jakiś czas serial poprawi.

Po tym krótkim wstępie przechodzę do narzekania na to, co się podziało z tym serialem. Otóż, w finale poprzedniego sezonu doszło do ostatecznego rozwiązania kwestii rodzin mafijnych w Gotham – Pingwin został królem miasta, Jamses Gordon za swoją postawę rycerza bez skazy znów został zdegradowany (to już trzeci raz?), a mały Bruce znalazł ukrytą pod rezydencją jaskinię, zamkniętą na – co prawda jeden, ale za to elektroniczny – spust.
No i w pierwszym już odcinku sezonu Jim wraca na stanowisko. Co prawda, w tak zwanym międzyczasie zostaje mu odebrana broń i odznaka, ale scenarzyści nie widzieli żadnych przeszkód w tym, by już po kilkudziesięciu minutach przywrócić status quo. I to jest problem, gdyż takie częste i szybkie skoki w karierze przeszły tylko w naszej transformacji systemowej. Jeśli znajdzie się po kilkudziesięciu latach jakaś dziennikarska hiena, która będzie chciała wytknąć komisarzowi Gordonowi współpracę z Batmanem, jakby nie było łamiącym przepisy samozwańczym stróżem prawa, to jeśli pokopie odpowiednio długo, może się dokopać do szczegółów zwolnienia oraz szybkiego powrotu Gordona w szeregi detektywów GCPD. I wyjdzie wtedy na jaw, że wykorzystał on znajomość z Pingwinem, pomagając mu utrzymać władzę w przestępczym światku Gotham, w zamian za zastraszenie ówczesnego szefa policji.
To jest złe na tak wielu poziomach… W zagramanicy mówi się na takie fabularne zagranie, że jest ałt of karakter. Oznacza to, że dana postać nie powinna się tak zachować, bo nie i już. Gordon rzeczywiście w pierwszej chwili odmawia i już liczymy na to, że wywalczy sobie powrót w szeregi gliniarzy jakąś pasującą do niego metodą, ale po pijaku zachodzi do rezydencji Wayne’ów, gdzie młody Bruce robi mu Batmanowy monolog o tym, że czasem właściwa ścieżka zbroczona musi być krwią złych ludzi. Niby racja, wszystko się zgadza, tak właśnie robi Batman, ale nie Jim Gordon. To jest ta zasadnicza różnica między nimi – Mrocznym i Niemrocznym Rycerzem. Gordon nie powinien robić złych rzeczy. I wcale nie było tak, że postraszył kogoś bronią albo samym tylko solidnym wpierdolem – w wyniku zaistniałego starcia, broniąc się, zastrzelił gangstera. Stał się cynglem mafijnego bossa. Spójrzcie na jego decyzję z początku pierwszego sezonu – nie zabił Oswalda, choć mógł przypłacić do życiem. A teraz – w analogicznej sytuacji – był gotów wysłuchać rozkazów gangstera. Złamał się, skorumpowane miasto wpłynęło na niego, zmieniając go bezpowrotnie.

Niestety, nie jest to jedyny problem. Przewińcie stronę w górę i przeczytajcie podtytuł na grafice. Jeśli oglądaliście pierwszy sezon, to wiecie, że jego bolączką było ciągłe wciskanie młodszych wersji postaci znanych z komiksów. Jonathan Crane jest synem szalonego doktora, Pamela Isley to postawiona w kącie niczym paprotka dziewczynka etc.
Tutaj natomiast na jednego z głównych złoczyńców wyrasta Jerome, którego poznaliśmy w pierwszym sezonie, kiedy to jego przygoda z cyrkiem zakończyła się, gdy zamordował matkę. Dzień jak co dzień w Gotham. Gdy pojawił się po raz pierwszy, wraz z nim pojawiła się plotka sugerująca, że to przyszły Joker. Sezon drugi ją potwierdza.
Grający go Cameron Monaghan umie w Klauniego Księcia Zbrodni, ale istotną częścią charakterystyki tej postaci jest jej tajemnicza, skryta w mroku przeszłość. Bez tej enigmatyczności Joker dużo traci. Właściwie na tym etapie nie ma już potrzeby dorabiania mu białej skóry i zielonych włosów. Pod względem zachowania to już jest błazen znany z komiksów.

Barbara Kean, która do momentu wprowadzenie tego wątku rodem z Pięćdziesięciu twarzy Greya  była mdła i nijaka, tutaj jest spychana w stronę bycia Harley Quinn (sic!)… z jakiegoś powodu.

Również w przypadku młodego Wayne’a scenarzyści rzucają widzom w twarz faktem oczywistym dla każdego, kto serial ogląda, iż zmierza on ku swemu przeznaczeniu zostania Batmanem. Do tego stopnia, że po wysadzeniu drzwi do pomieszczenia ukrytego pod rezydencją, znajduje tam list od ojca, który można streścić tak: Zostań Mrocznym Rycerzem, synu! Litości, w tym nie ma ani krzty subtelności.

No i cóż – słabo, słabo, słabo.

Jaskier

Read Full Post »

11248075_834439106650089_2423175169482883213_n
W wydawnictwach komiksowych czasem bywa tak, że przychodzi gość z ciekawym pomysłem na fabułę, ale nijak ma się to do utartego wizerunku postaci lub grupy. Wtedy właśnie – zgodnie z kwantową teorią wielu światów Hugh Everetta III – powstaje kolejny wszechświat, w którym koncepcja owego gościa dyktuje warunki. Czasem dotyczy to wizji przyszłości, w której kontrolę nad Stanami Zjednoczonymi przejęli złoczyńcy, a samotny bohater musi wziąć się w garść i stawić im czoło, innym natomiast razem obrót Ziemi o dodatkowe sto osiemdziesiąt stopni sprawia, że kapsuła z niemowlakiem z Kryptonu ląduje nie w Kansas, a na Ukrainie.

Mark Millar, który trochę jest zboczeńcem i sadystą, tym razem nie kazał nikomu bić kobiet, a jedynie sprawił, że mały Kal-El wychowywał się w ukraińskim kołchozie, gdzie – w blasku świec z ołtarza towarzysza Stalina – przybrani rodzice wpoili mu komunistyczne idee. Złote jest to, że Superman* stara się zachować te ideały oraz szczerze wierzy w równość wszystkich ludzi, sam z siebie nie próbuje zyskać władzy, robić kariery politycznej – dopiero postawa ludzi z otoczenia Józefa Stalina sprawia, że po jego śmierci decyduje się go zastąpić. Ciekawe jest to, że nawet po tym nie nadużywa swojej siły, światowa rewolucja, którą zaprowadza, odbywa się na drodze pokojowej, w żadnym wypadku nie można powiedzieć, by Superman był tutaj mordercą, a przecież łatwo mógłby się nim stać.

Państwo komunistyczne rządzone przez Kryptończyka stosunkowo szybko rozlewa się na niemalże cały świat, w szczytowym momencie poza jego strefą wpływów znajdują się jedynie USA i Chile – ostatnie, upadające kapitalistyczne gospodarki. Jednakże obejmująca wszystkie kontynenty utopia jest orwellowska – wszak rządzi nią Wielki Brat, który dzięki swoim mocom dosłownie widzi i słyszy wszystko.

Nic więc dziwnego, że najdoskonalszy ludzki umysł – Lex Luthor – od samego początku, od pierwszego pojawienia się radzieckiego nadczłowieka, stara się go zwalczać. W tej wersji historii również staje się to jego obsesją, lecz za szeregiem wynalazków, robotów i broni, które miały posłużyć do zgładzenia Supermana stoją pieniądze rządu lub agencji wywiadowczych.
Konflikt na linii Superman-Luthor napędza fabułę i nadaje jej ciekawy posmak. Niby nie jest to coś, czego nie widzieliśmy dotychczas, gdyż ci dwaj na łamach komiksów zmagają się ze sobą od kilkudziesięciu lat, lecz przedstawienie Luthora jako obrońcy człowieczeństwa, a eSa w roli ciemiężcy, który niby bezkrwawo, ale jednak narzuca ludzkości swoją wolę, jest czymś świeżym i sprawdza się bardzo dobrze.

Prócz wymienionych już oponentów w Red Son pojawia się cała plejada postaci znanych z kart komiksów. Jedni na krótką chwilę lub gdzieś w tle, inni pełnią istotną dla fabuły funkcję. Galeria superludzi projektu Luthora, którymi Stany raz za razem atakują Supermana, to znane twarze – Bizarro, Metallo, Atomic Skull etc. Jak jednak napisałem, kilku bohaterów jest czymś więcej niż puszczeniem oczka do fanów.
Towarzysz Stalin pragnął zeswatać swojego podopiecznego z sukcesorką Temiskery. Ostatecznie dwoje nadludzi połączyła przyjaźń i Wonder Woman stanowiła potężne wsparcie eSa.
Tutejszy Batman zasługuje na własny komiks. Historia dzieciaka, który po śmierci rodziców z rąk bezpieki ukrywa się w kanałach Moskwy i po latach wyłania się z nich z celem rozsadzenia okrutnego systemu, musi zostać opowiedziana. To naprawdę ma niesamowity potencjał, gdyż pokazuje człowieka skrywającego się za nietoperzą maską w zupełnie nowym świetle… czy tam cieniu.
Hal Jordan w Czerwonym Synu także jest wojskowym pilotem, lecz tu, w trakcie walk z komunistami na Pacyfiku, dostał się do niewoli i jedynie niezwykła siła woli pozwoliła mu przetrwać tortury. Czaicie – siła woli. Łatwo się domyśleć, jak kończy. :P

Dlatego właśnie komiks Millara tak bardzo przypadł mi do gustu – autor scenariusza potrafił niebywale zgrabnie przełożyć oklepany motyw na stworzony przez siebie grunt. Absolutnie nie ma tutaj mowy o jakimś zupełnym odwracaniu postaci, gdyż w Supermanie, Luthorze, Batmanie i wszystkich innych czuć charakterystyczną dla nich esencję. Ja wierzę w to, że tak potoczyłyby się ich losy, gdyby kapsuła z małym Kal-Elem wylądowała na stepach Ukrainy. Mimo wszystkich perturbacji Superman jest idealistą, fundament krucjaty Batmana to tragedia z dzieciństwa, a Luthor pragnie udowodnić, że świat może i ma prawo rozwijać się bez ingerencji kosmity.

Końcowy zwrot akcji zaskoczył mnie, lecz po chwili wydał się oczywisty i – ponownie – pasował do postaci, które były w niego zamieszane. Absolutnie nie było to coś wziętego z dupy, a logiczna konsekwencja wcześniejszych wydarzeń.

Warstwa wizualna również przypadła mi do gustu. Za rysunki odpowiada grupa artystów – Dave Johnson, Andrew Robinson, Kilian Plunkett oraz Walden Wong. Ilustracje przypominają mi te z Magazynu Spider-Man, o którym raz kiedyś pisałem, a jako że periodyk ten był moim pierwszym zetknięciem z tą formą sztuki, to gdzieś tam podświadomie czuję, że tak właśnie powinny wyglądać komiksy. Styl nieco zbacza w kierunku kreskówkowości, aczkolwiek mi to w ogóle nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie, jest to kolejna zaleta.

***

Jestem niezwykle zadowolony z zakupu tego komiksu i gorąco go polecam.
Teraz w końcu wypadałoby przeczytać coś o Supermanie z New 52.

Komiks został wydany przez Egmont w ramach serii DC Deluxe. Ma zdejmowaną obwolutę, pod którą kryje się czarnoskóra okładka. Cena nominalna to 69,99zł, ale w księgarniach internetowych spokojnie można dostać poniżej pięciu dyszek.

Jaskier

*Dziwne jest natomiast to, że będąc obywatelem ZSSR wciąż nazywa się Superman.

PS Elseworldy na propsie.

Read Full Post »

11233520_833336553427011_7829240400255547180_n

SuperHero Magazyn pojawił się na półkach Empików, toteż sięgnąłem po jeden egzemplarz, będąc w tym przybytku ze sprzętem kuchennym, gdyż już jakiś czas temu zamierzałem się zaopatrzyć w sklepie internetowym wydawnictwa, ale tak się jakoś złożyło, że do tego nie doszło, toteż mając ten periodyk podetknięty pod nos, nie miałem wyboru – ciekawość wzięła górę.

Magazyn liczy 98 stron, papier jest całkiem w porządku. Wewnątrz nie uświadczymy nachalnych reklam, co jest wielkim plusem i nawet mnie nieco zdziwiło. Właściwie poza zaproszeniem na fanpejcz autorów i informacją o Comics Wars* w Poznaniu zawartość stanowią same artykuły.
Nie przeczytałem jeszcze wszystkiego, planuję zostawić sobie do tramwajowej lektury. Dotychczas zapoznałem się z materiałami o polskim komiksie Lis, recenzją Superman: Unchained,  felietonem pt. Rewolucja październikowa, dotyczącym zmian w komiksach Marvela, które miały miejsce ubiegłej jesieni, oraz tekstom poświęconym uniwersum Batmana – o Gotham i Ataku na Arkham.

Całkiem sporo więc do czytania zostało.

Teksty napisane są przyjemnym w odbiorze językiem, rzeczowo dotykają tematu, udowadniając, że autorzy mają pojęcie, o czym piszą. Jednocześnie czuć, że sami są komiksowymi maniakami, toteż SuperHero Magazyn jawi się jako twór tworzony przez fanów dla fanów. Co – naturalnie – jest olbrzymim plusem.

Właściwie nie miałbym się do czego przyczepić, gdyby nie to, że omawiane tematy się lekko przeterminowały – Marvel już dawno wystartował z kobietą-Thorem oraz Faptainem Calconem, a DC zdążyło wypuścić kilka nowych animacji.
Jednakże trzeba być świadomym tego, że wynika to z faktu, iż periodyk dopiero wystartował w takiej formie sprzedaży i wraz z jego rozwojem problem zniknie, ponieważ po prostu będzie dostępny od razu po wydaniu w Empikach i może nawet salonach prasowych. A przynajmniej na to liczę i trzymam za to kciuki, ponieważ miło jest ściągnąć gazetkę z półki.

Nie wspomniałem o cenie – miesięcznik jest dostępny w dwóch wariantach okładkowych – ja mam ten z Ultronem, który widzicie wyżej, kosztował 10,99zł. Drugi, promujący polski komiks pt. Incognito, kosztuje 9,99zł.

***

Cóż – jeśli kolejne numery pojawią się w sprzedaży gdzieś, gdzie będą dostępne pod ręką, to na pewno kupię. Tak samo jak Superman: Unchained, który u nas będzie wydany w grudniu i do zakupu którego tekst w tym miesięczniku mnie upewnił.
Autorom SuperHero życzę powodzenia w dalszej pracy nad rozwojem ich pisma. ;)

Jaskier

*Temat był aktualny, gdy periodyk ukazał się w wersji elektronicznej kilka miesięcy temu.

Read Full Post »

Na początek zdjęcie, które z prędkością fali dźwiękowej złowieszczego śmiechu obiegło wczoraj Internet.

Jared Leto ucharakteryzowany na Jokera. Tak jakby, gdyż na zdjęciach zdjęć (sic!) widać, że jego ostateczny wygląd będzie się nieco różnił od tutaj zaprezentowanego.

No i cóż – ludzie strasznie narzekają na brak całkowicie białej skóry, zdeformowania twarzy w upiornym uśmiechu oraz srebrne zęby*. Najwyraźniej zapomnieli, że kilka lat temu świat zachwycił się koślawo umalowanym Heathem Ledgerem z zieloną farbką na włosach. Przypominam, że według mnie śp. Ledger nie otrzymał Oscara za to, że umarł, ale faktycznie zasłużył, totalnie wsiąkając w rolę psychopaty, jaką mu powierzono. Na ekranie nie widziałem aktora, nie czułem, że Ledger gra Jokera. On się nim stał – w Mrocznym Rycerzu widziałem Klauniego Księcia Zbrodni, który zstąpił z kart komiksów do naszego świata.
Co prawda przed premierą filmu Nolana – i jeszcze długo po – nie miałem stałego dostępu do Internetu, ale wierzę na słowo ludziom, którzy pamiętają i przy różnych okazjach wspominają gównoburze towarzyszące decyzji obsadzenia roli kultowego nemezis Batmana chłopakiem z Zakochanej złośnicy**.

Scena pierwszej konfrontacji Jokera z mafią Gotham. <3

Mimo iż początkowo wydawało się to niemożliwe, to wciąż trwają kłótnie o to, kto był lepszy Jokerem – Ledger czy Nicholson?

No właśnie – Jack Nicholson i jego interpretacja tego złoczyńcy. Według mnie był świetny, doskonale dopełniający obraz świata przedstawionego w przerysowanej wersji Tima Burtona. Jest jednak jedno „ALE” – to Jack Nicholson w roli Jokera. Chyba nie można sobie wyobrazić kogoś lepszego na to miejsce w ówczesnych czasach, lecz jest to aktor tak bardzo ociekający zajebistością, że przesiąka ona przez zielone włosy, białą skórę i fioletowy garnitur, ujawniając, co się pod nimi kryje. Z tego też powodu w moim prywatnym rankingu filmowych Jokerów Ledger wygrywa z Nicholsonem.
Jest też tutaj jeden mały zgrzyt z tą postacią – odarcie pana J. z aury tajemniczości. W dodatku w tej wersji to on okazuje się być mordercą rodziców Bruce’a. Zbędne skomplikowanie, które może by tak nie wadziło, gdyby nie plany kontynuacji, gdyby Batman pozostał samodzielnym filmem. Wraz ze śmiercią Jokera krucjata Batmana dopełniła się. W pewnym sensie. Pozostawienie błazna przy życiu, wykorzystanie go w Powrocie… byłoby rozsądniejsze, no ale wiemy, jak się to potoczyło, a obrany przez reżysera kierunek poskutkował odebraniem mu stanowiska i przekreśleniem planów na trzecią część.

Pan Jack Nicholson był aż za dobry do tej roli.

Nie sposób nie wspomnieć o jeszcze jednym panu, który w najpopularniejszego komiksowego błazna wcielał się na przestrzeni dwadziestu lat. Śmiech Marka Hamilla bez wątpienia jest niepodrabialny i śmiało można rzec, że wyraża więcej niż tysiąc słów:

Fragment z telefonem robi za mój dzwonek. Ludzie się dziwnie patrzą za każdym razem, gdy ktoś do mnie dzwoni, a ja mam niewyciszone dźwięki.

Potwierdzeniem uwielbienia dla pracy strun głosowych tego aktora niech będzie rejwach w internetach rozpoczęty po ogłoszeniu, że zakończył przygodę z Jokerem, nie udzieli mu głosu w Arkham Origins.

***

Podsumowanie jest takie, że nie ma sensu skreślać tej wersji Jokera już na starcie. To w ogóle zabawne, że po okresie euforii i „omujboszeletodarade”, jedno zdjęcie potrafiło wszystko przekreślić. Mówienie, że ta wersja nie dorówna poprzednim jest już kompletną paranoją. Tym bardziej, że to samo powtarzano przed premierą TDK. O wiele bardziej mnie martwi to, że do Suicide Squad pakują tyle postaci i obiecują, że każda odegra znaczącą rolę. Może wyjść z tego niestrawny miszmasz, ale nawet jeśli tak będzie, to coś mi mówi, że akurat Leto da radę.
Chociaż to może dla tego, że aż za bardzo lubię filmowych psychopatów.

Jaskier

*Ale muszę przyznać, że niektóre memy śmieszne. Zwłaszcza ten z wytatuowanym Bruce’em. :D

**Prywatnie nic mi to nie mówi, gdyż prócz TDK z tym aktorem widziałem jedynie Nieustraszonych braci Grimm oraz Tajemnicę Brokeback Mountain.

Read Full Post »

Older Posts »