Rzecz jasna tytuł odnosi się do tych produkcji, o których można powiedzieć, że są komediami o zombie i je widziałem. Te warunki muszą być spełnione jednocześnie, toteż łatwo się domyśleć, że nie jest to zatrważająca ilość filmów. W każdym razie chodziło mi o to, że Zombieland podobał mi się o wiele bardziej od Wysypu żywych trupów. To zapewne dlatego, iż nie ogarniam Wrighta*, a tutaj mamy do czynienia z czwórką dziwacznie dobranych postaci, które mnie absolutnie kupiły.
Głównym bohaterem, narratorem i naszym oprowadzaczem po zdewastowanym apokalipsą zombie świecie jest grany przez Jesse’ego Eisenberga … typowy gość grany przez Jesse’ego Eisenberga. Lubię tego aktora i postacie, w które się wcielał (Now You See Me, The Social Network, prawdę mówiąc, więcej nie miałem okazji widzieć) i się tak zastanawiam,czy Lex Luthor również taki będzie?
Woody Harrelson to z kolei facet z poważnymi problemami, który tłumi w sobie wspomnienia, przesłaniając je sobie frajdą czerpaną z wykańczania zombie. Okazuje się, że pod powłoką twardoskórego kowboja kryje się człowiek wciąż potrafiący wykrzesać z siebie jakieś uczucia. Nawet jeśli przede wszystkim darzy nimi pewien konkretny rodzaj ciastek.
Emma Stone gra niby-wyluzowaną, niegrzeczną dziewczynę, będącą tak naprawdę odpowiedzialną opiekunką młodszej siostry. Już przed końcem ludzkiego świata tworzyły zgrany duet, teraz to konieczne, by przetrwać. Generalnie – Emma Stone zawsze spoko. Nie ma znaczenia, czy gra ukochaną superbohatera, czy cwaniarę wykorzystującą innych, by zapewnić przeżycie sobie i siostrze.
Abigail Breslin – czyli ta młodsza siostra – stanowi dobre dopełnienie czteroosobowej grupy, wnosząc cząstkę dziecięcej fantazji i naiwności, których – z całym szacunkiem dla jego talentu, Eisenberg oddać w pełni nie potrafi. No i fajnie było zobaczyć tę aktorkę w filmie, którego nie puszczają na religii.
Cała frajda z oglądania filmu płynie z interakcji między tą czwórką. Początkowa nieufność, wyrażająca się między innymi ciągłym mierzeniem do siebie z broni, przeradza się z czasem w dziwaczną przyjaźń, a może i coś na kształt rodziny. Więzi utworzone w trakcie wspólnej podróży, zahartowane niebezpieczeństwem spajają ekipę, której niestraszny jest żaden zombie.
A jeśli o nich mowa, to owe maszkarony są groteskowe i obrzydliwe, jak na żywe trupy przystało. Może i nie potrafią wystraszyć, ale też i nie są główną atrakcją tej produkcji.
W zasadzie nie jestem w stanie podać jednego ulubionego fragmentu – każdy potrafi powalić pomysłowością i kreatywnością – pierwsze spotkanie na zapleczu marketu, demolka w sklepie z pamiątkami, wizyta w Beverly Hills – każdy jest ulubiony.
Polecam każdemu – jest odpowiednio krwawo i obrzydliwie dla fanów klimatów zombie, a cała reszta znajdzie tu świetne postacie oraz uczciwy, dobry humor.
Jaskier
*Można by to wykorzystać do wznowienia niecyklicznego cyklu pt. Wyjście z szafy, co nie?