Gdy mowa jest o filmie o osobie chorej na raka, staje mi przed oczami Bez mojej zgody, dość pretensjonalna produkcja, którą puszczają na lekcji religii. Niestety, nie jestem pewien, czym to jest spowodowane, ale tytuł ten nie wywarł na mnie absolutnie żadnego wrażenia (być może jest to wina pani Cameron Diaz, która w kontekście nieuleczalnie chorych dzieci kojarzy mi się przede wszystkim z tym, że odmówiła seksu oralnego piętnastolatkowi umierającemu na białaczkę).
Mniej więcej w ten sposób wyobrażałem sobie wszystkie filmy poświęcone tej tematyce. Smutne historie z ludźmi, którzy płaczą, bo są smutni, bo spotkało ich nieszczęście. Wiecie, to dosyć oczywiste, że tragedia, jaką bez wątpienia jest poważna choroba kogoś bliskiego, jest czymś strasznie zjebanym.
No i obejrzałem 50/50 w reżyserii Jonathana Levine’a. Wcześniej widziałem inny film tego pana, ubiegłoroczną produkcję pt. Wiecznie żywy. O zombie. I o miłości. To bardzo dziwne uczucie, kiedy film o chorym na raka ma więcej żartów od laf story z zombiakiem w roli głównej.
Jest Adam (grany przez Josepha Gordona-Levitta). I dowiaduje się, że ma raka. Próbuje jakoś to ogarnąć, w czym zdecydowanie nie pomaga mu matka będąca histeryczką, dziewczyna, która próbuje poradzić sobie z tą sytuacją, zanurzając się w życiu towarzyskim, najlepszy kumpel, wykorzystujący jego stan zdrowia do wyrywania dziewczyn i – generalnie – będący megazboczeńcem. Na domiar złego, jego terapeutka niemalże nie ma doświadczenia w pracy z chorymi.
Film pokazuje poszczególne stadia psychicznej walki chorego – od negowania samego faktu wystąpienia nowotworu, przez stopniowe godzenie się z losem, by ostatecznie wybuchnąć w ataku paniki. I robi to bardzo dobrze, wywołując cały wachlarz emocji u widza. Jak stoi w tytule – kilkukrotnie się podczas seansu wzruszyłem. To dobrze świadczy o filmie, w końcu porusza niebłahy temat.
Większość żartów wynika z relacji Adama i jego przyjaciela Kyle’a (Seth Rogen). To strasznie abstrakcyjna, że wchodzą do baru na „łowy”, bo zdaniem Kyle’a choroba jest specyficznym wabikiem i rzeczywiście tak jest, gdyż udaje im się poderwać dwie dziewczyny*.
Świetny film o przechodzeniu przez chorobę, a także przyjaźni i miłości.
Gordon-Levitt na propsie. Okazuje się, że ten aktor jest w stanie zagrać nie tylko spiętego Robina bez kostiumu, uzależnionego od pornografii chłopaka Scarlett Johansson, młodego Willisa, ale i osobę chorą na raka. Brawo.
Bawi i wzrusza, nie przeginając w żadną stronę. Polecam.
Jaskier
*SPOILER
Później dowiadujemy się, że był to sposób na odreagowanie stresu związanego z chorobą kumpla i postaci granej przez Rogena naprawdę zależało na jego zdrowiu.