Feeds:
Wpisy
Komentarze

Posts Tagged ‘Adaptacje komiksów DC’

Niesamowicie pozytywne przyjęcie Wonder Woman przez krytyków (początkowo 97% na RT), pomimo niepokojąco długiego embarga nałożonego na recenzje, wprawiało w zdumienie. Jak to? DC/Warner w końcu zrobił porządny film?

I tak, i nie. Zapraszam do przeczytania tekstu, by zapoznać się z moją opinią.

***

Komiksowa Wonder Woman nie jest mi zbyt dobrze znana. Z racji tego, że zaczęła być wydawana w Polsce regularnie dopiero w ramach Nowego DC, to myślę, że mój stan wiedzy odzwierciedla statystycznego polskiego kinomaniaka. Korzystając jednak z zasobów biblioteki, zapoznałem się z kilkoma tomami serii z New 52. Przypadło mi do gustu zwrócenie się w mitologiczną stronę świata tej postaci, zbudowanie relacji z greckimi bóstwami, przedstawienie najróżniejszych krain. Jest to coś naprawdę wartego uwagi i mam nadzieję, że jakoś zostanie ta kwestia poruszona również i w ewentualnej kontynuacji, która po wspomnianym sukcesie recenzenckim (a także kasowym, spadek podczas drugiego weekendu wyniósł zaledwie 44,6%, po drugim weekendzie film miał już na koncie 205mln $ z USA) jest raczej pewna.

To są jednak póki co czcze marzenia i dywagacje. Co prawda film, który dostaliśmy, nie wstydzi się mitologicznych korzeni bohaterki, a w świecie przedstawionym faktycznie istnieli greccy bogowie, aczkolwiek fabuła nie skupia się na przemierzaniu fantastycznych krain lub walce z antycznymi bestiami, a raczej na przedstawieniu tytułowej księżniczki Amazonek szerszej widowni.
Co się zdecydowanie udało.

Nie sposób nie odnieść się do poprzednich… prób studia, które rozpaczliwie pragnie załapać się na popularność superbohaterów w kinie i wypluwało do tej pory same koszmarki  pokroju Suicide Squad i Batman v. Superman. W tamtych produkcjach jak na dłoni widać było wtrącanie się studia, karygodne błędy montażowe, szatkowanie nakręconego materiału lub doklejanie czegoś, żeby zwiększyć ogólnie pojętą fajność produkcji.
Niestety, jest to widocznie również i w tym filmie, chociaż w znacznie mniejszym stopniu. W pewnym momencie pojawia się zabójcze nagromadzenie kiepskich żartów, których próbkę mogliśmy już zobaczyć w zwiastunie. Jest to przede wszystkim związane z przybyciem Diany do Londynu, ponieważ kompletnie nie odnajduje się w realiach pierwszej połowy XX wieku. Mimo iż scena z dobieraniem sukienki i kapelusza jest okropna, to jednak popularny motyw bohatera wyrwanego z własnego środowiska i zmuszonego do funkcjonowania w nowym naprawdę się tutaj sprawdza.
Na tym polu widać największą zaletę produkcji i coś, co w końcu studio zrobiło dobrze – Wonder Woman nie ma bólu dupy, nie zastanawia się, czy być superbohaterem, czy nim nie być, nie ma mowy o jakimkolwiek dylemacie związanym z wyruszeniem na misję ratowania świata. Została nauczona, że ludziom należy współczuć, pomagać im w potrzebie, nie nadużywać własnej siły, nie krzywdzić innych. Brzmi to banalnie, niczym z Małego Księcia albo odcinka wieczorynki, ale na tym właśnie polega superbohaterstwo…
A nie na staniu w deszczu w nocy na skraju dachu i głębokim rozważaniu filozoficznym nad sensem istnienia własnego i wszystkich innych.

Także naprawdę podoba mi się sposób, w jaki została przedstawiona Wonder Woman. Gdyby ten film powstał osiem lat temu, to dzisiaj na pewno wspominany byłby z wielkim sentymentem i wybaczyłoby mu się liczne potknięcia. Bo mimo iż sama bohaterka wypada naprawdę dobrze, zarówno pod względem scenariuszowo-rozwojowym, jak i aktorskim (kto by podejrzewał, że Gal Gadot będzie nie tylko fenomenalnie wyglądać w kostiumie WW, ale i aktorsko stanie na wysokości zadania?), to fabularnie można sporo tej produkcji zarzucić.

No bo fabuła leci tak:
* Na magicznej wyspie Temiskerze mieszkają Amazonki, których zadaniem jest zgładzenie boga wojny Aresa, który czai się gdzieś tam, w zewnętrznym świecie ludzi.
* Na wyspę trafia żołnierz Steve Trevor (Chris Pine), który informuje społeczność, że trwa obecnie I wojna światowa.
* Diana, księżniczka Temiskery, słysząc opowieści o okropieństwach, dodaje dwa do dwóch i wychodzi jej, że za całą tą wojną stoi Ares, więc postanawia wyruszyć, by skopać mu tyłek, wypełniając tym samym obowiązek swojego ludu.
* Naszprycowana ideałami staje twarzą w twarz z okropną rzeczywistością, orientując się, że może to wszystko to niekoniecznie bezpośrednia wina Aresa.
* Stwierdza jednak, że ludzkość mimo wszystko jest warta uratowania.

W zasadzie wszystko gra przez pierwszą część filmu. Widzimy Dianę w dzieciństwie, jej szkolenie w walce. Wyspa wygląda naprawdę przepięknie, jest to świeże spojrzenie na fantastykę w kinie. Właśnie między innymi dlatego mi szkoda, że jednak nie poszli całkowicie w tym kierunku. Może kiedyś.
Przybycie Steve’a rozpoczyna jednak problemy produkcji – pojawiają się żarciki związane z tym, że na Temiskerze nie ma żadnych mężczyzn, płyną do Londynu, gdzie akcja zwalnia, ma tam miejsce jakieś biedackie zbieranie drużyny, która ma wykonać misję na tyłach i film zaczyna grzęznąć w błocie, niczym ten powóz, który bohaterowie mijają, podróżując w stronę frontu.
Niby są dobre pomysły, jak ten moment ze zwiastuna, kiedy Wonder Woman wychodzi z okopu, ściąga na siebie ogień Prusaków i żołnierze mogą ruszyć do ataku, zdobywając kawałek ziemi. Ona robi to dlatego, że nie może już znieść bezczynności i podchodów, woli stanąć twarzą w twarz z przeciwnikiem.

A propos stawania twarzą w twarz z przeciwnikiem i scen akcji w ogóle – w tym filmie jest zdecydowanie za dużo slow motion. Sama choreografia walk jest naprawdę w porządku, ale dlaczego co chwila zwalniają akcję, zatrzymując się na sekundę na bohaterce z podniesionym mieczem czy tam napiętym łukiem? Efekt ten jest tutaj nadużywany i to skrajnie.

Pochwaliłem sceny akcji, ale sam finał muszę zganić. Jest do bólu kliszowy, walka wygląda jak starcie z bossem w jakiejś grze. Główny przeciwnik nie został należycie przedstawiony. W sumie to mi szkoda. Chyba wolałbym, by zostawili go do następnego filmu, a tutaj okazałoby się, że za wojną wcale nie stał Ares. Że to tylko ludzie. To mi przyszło do głowy, gdy wydłubywałem palcem salsę, jaka została mi po nachosach. O ile lepszy byłby ten film, gdyby na samym końcu nie pojawił się bóg wojny i nie zaczął wykrzykiwać, jaki to on jest potężny i zniszczy ludzi, bo tak.
W dodatku związany z nim zwrot akcji przewidziałem godzinę wcześniej. Także tu popełnili błąd.

***

Żeby podsumować – Wonder Woman w bardzo dobry sposób przedstawia swoją tytułową bohaterkę i nie wstydzi się komiksowego pierwowzoru. Najważniejszą więc rzecz wykonuje w sposób więcej niż poprawny. Myślę, że reszcie filmu można przez to wybaczyć braki. Marvel też zaczynał przeciętnie, stawiając na bohaterów, chociaż to akurat nie jest żadna wymówka. Trzeba czekać, żeby zobaczyć, jak na ten sukces zareaguje studio, jaką nauczkę z tego wyniesie.
Wydaje mi się, że po tym filmie WW stanie się powszechnie rozpoznawalną postacią. Już widziałem memy porównujące hit Halloween 2016 i 2017 – kostium Harley Quinn i właśnie Diany.
Także więc cieszymy się – kto pół roku temu spodziewał się, że film o Wonder Woman dobrze sportretuje tytułową bohaterkę?

Czy DC wstaje z kolan?
Nie odważę się potwierdzająco odpowiedzieć na to pytanie, nie na kilka miesięcy przed premierą Justice League.

Jaskier

Read Full Post »

Z seansem filmu LEGO Batman wstrzymywałem się trzy tygodnie, żeby mieć możliwość obejrzenia go z oryginalnym dubbingiem, licząc na to, że taka wersja wciąż będzie emitowana w kinach na przełomie lutego i marca. Poszczęściło mi się – w Krakowie była*. Co prawda w jednym kinie, jeden seans dziennie, ale udało się obejrzeć, o czym meldowałem na fanpejczu.
Dystrybutor produkcji mocno u mnie zaplusował tym, że w ogóle udostępnił widzom taką wersję, w kwestiach animacji niestety przeważnie jesteśmy pozbawieni wyboru. Fajnie też, że Cinema City trzymało taką raczej niszową wersję przez cztery tygodnie. Mam nadzieję, że frekwencja dopisała i ludzie odpowiedzialni za decyzje będą od teraz wciskać choć jeden seans animacji z napisami w dzienny grafik kin.

Wiedząc, że The LEGO Movie wypaliło, spodziewałem się, że i solowy film Batmana nie okaże się porażką. Z tony materiałów promujących widziałem tylko kilka zwiastunów i jakimś cudem prezentowane w nich żarty nie były suche ani drętwe, więc to też pozwalało mieć wysokie nadzieje i oczekiwania wobec produkcji. Końcowy efekt przerósł jednak moje przewidywania – LEGO Batman to nie tylko najlepszy film o Mrocznym Rycerzu od czasów – nomen omen – Mrocznego Rycerza, nie tylko jest lepszy od LEGO PRZYGODY – to po prostu i aż animacja tak dobrze przemyślana, zaplanowana i zrobiona, że ciężko dopatrzeć się w niej jakichkolwiek minusów.

Film jest w głównej mierze o tym, jak niesamowity, spektakularny i niezwyciężony jest Batman. Kopie tyłki całym zastępom wrogów, mieszkańcy Gotham City uwielbiają go, ma doskonale wyćwiczone ciało i przewidujący wszystko, analityczny umysł. Ma tylko jedną wadę – boi się współpracować: nie gra w drużynie, działa sam, lęka się nawiązania więzi, wypiera uczucia. Na tym właśnie – na lekcji, którą musi odbyć główny bohater – oparta jest fabuła. Musi nauczyć się, że bliscy stanowić będą dla niego wsparcie, że nie musi cały czas mieć na sobie maski ponurego twardziela, który ze wszystkim radzi sobie sam, że strach przed ponowną stratą rodziny nie może nim rządzić.
Tak, to brzmi banalnie i w gruncie rzeczy takie jest, ale tutaj wykonano to naprawdę perfekcyjnie. I w dodatku tak dobrze pasuje to do postaci/konceptu Batmana. Paradoksalnie, w animowanych, plastikowych minifigurkach ujęto o wiele więcej emocji i prawdziwie ludzkich uczuć, niż w jakimkolwiek aktorskim filmie z tego uniwersum nakręconym w tym tysiącleciu.

Wielka w tym zasługa ludzi, którzy tchnęli życie w postacie – najmocniej wybija się tutaj Will Arnett (tak, tak – ten sam Will Arnett, który nieudolnie podbijał do Megan Fox w TMNT), powtarzający rolę Człowieka Nietoperza po LEGO PRZYGODA. Jest fenomenalny jako Batman i jako Bruce Wayne, mam nadzieję, że również do nie-LEGO-wych animacji zostanie zaangażowany.
Pozostałym również ciężko cokolwiek zarzucić, każda z postaci jest charakterystyczna, każda ma swoje momenty. Po prostu ciężko mi nie wyróżnić pracy Arnetta.

Żartów jest cała masa i są naprawdę przednie – od takich wynikających z natury klocków LEGO, przez nawiązania do innych produkcji z Batmanem (tak mocne kopanie tyłków, że aż pojawiają się onomatopeje niczym w serialu z Adamem Westem rządzi), wyśmiewanie głupkowatych konceptów z komiksów, dowcipy językowe dla dorosłych („Dzieci są okrutne.”), nawiązania, smaczki i mrugnięcia okiem do osób lepiej zaznajomionych z marką – shark repellent, Billy Dee Williams jako Two-Face – to wszystko jest tak niesamowite, że banan nie schodzi z twarzy przez większość czasu trwania filmu.
Wyjątkami są momenty, gdy uderza się w smutne tony, ale to pozwala nabrać oddechu do dalszego śmiania się i po prostu pasuje, nie jest w żaden sposób wymuszone. Przejścia między nastrojami są płynne i naturalnie wynikające z fabuły.

Film wygląda FE-NO-ME-NAL-NIE!
Może to tylko ja i moje klockowe zboczenie, ale uwielbiam to, z jakim pietyzmem przeniesiono na ekran poszczególne części. Naprawdę wygląda to, jak animacja poklatkowa, „czuć” pojedyncze elementy. Dla kogoś zafiksowanego na punkcie klocków LEGO oglądanie tego filmu to uczta dla oka i duszy.

Na koniec jeszcze kwestia tego, czy LEGO Batman nie jest czasem chamską próbą reklamowania zabawek.
No i nie, nie jest. Dzięki temu, że przy tworzeniu filmu współpracowano z TLG, powstała cała masa zestawów. Możecie je obejrzeć TUTAJ. Pierdyliard pojazdów, inne serie na licencji filmów mogą pozazdrościć takiej liczby setów. Jak jednak można się przekonać, oglądając film, większość z nich pojawia się w nim jedynie na krótką chwilę, ciężar fabuły spoczywa na czymś zupełnie innym.
Co do samych zestawów – są rewelacyjne. Co prawda, większość niestety zupełnie nie trzyma skali, co wynika wprost ze stylistyki filmu, ale projekty są naprawdę świetne. Moim faworytem jest monster truck Killer Croca, niech się tylko trafi jakaś promocja, to wpadnie w moje ręce. Recenzję zestawu możecie przeczytać na blogu 8studs – KLIK.

***

Jednym słowem – polecam. Kto nie był, ten wynocha do kina, póki jeszcze grają. Tak dobrego filmu o Batmanie długo jeszcze nie zobaczymy.

***

*CC w Galerii Kazimierz. Według repertuaru wciąż regularnie grają o 16:30.

Jaskier

Read Full Post »

A cóż to?
Czy to ptak? Samolot?
Nie – to nowa kategoria w moich podsumowaniach roku!

Znalazło się tutaj pięć filmów, o których myślałem, że chociaż będą spoko albo będzie się je przyjemnie oglądało. Są takie filmy, o których wiem, że będą złe, kiepskie i w ogóle niby niegodne polecenia, a i tak dają mi coś, co sprawia, że nie mogę ich nazwać okropnym gównem (TMNT2, Bogowie Egiptu, żeby nie wykraczać poza 2016 rok).
Na tej liście ich nie znajdziecie, zamiast tego poniżej wypunktowałem pięć tytułów, które były:
– nudne;
– obrażające widza;
– marnujące potencjał pierwowzoru/poprzedniej części;
– wtórne;
– jeszcze raz nudne.

***

Londyn w ogniu reż. Babak Najafi

Pamiętacie taki film Olimp w ogniu? Ja pamiętam, nawet mile wspominam. Gerard Butler wcielił się w nim w agenta Secrete Service, który bohatersko stawił czoła koreańskim terrorystom, którzy przejęli kontrolę nad centrum naszego Wszechświata, czyli Białym Domem w Washington D.C.

Sequel z ubiegłego roku kompletnie nie spełnia oczekiwań, jakie wobec niego miałem. Pomimo rozdmuchania akcji, nadaniu jej większej, międzynarodowej skali – nie ma tu praktycznie nic godnego uwagi. Jedna – dosłownie jedna – scena warta zapamiętania i podkreślająca kozackość głównego bohatera – kiedy po przedzieraniu się przez całe miasto w końcu Manning i prezydent docierają do bezpiecznej kryjówki, agent wypija duszkiem szklankę wody, bo cały dzień ratowania dupy prezydenta nieźle go zmordował, a głowa państwa kulturalnie, jak pizda, bierze mały łyczek i odkłada swoją szklankę.
Jedna scena, w której główny bohater pokazał, jak wielkim kozakiem i prawdziwym mężczyzną jest.

Tym razem oponentami stają się muzułmanie. Podczas ceremonii pogrzebowej premiera Wielkiej Brytanii, dokonują superzamachu, w zasadzie przejmując kontrolę nad całym Londynem i mordując przedstawicieli państw UE. Wiecie – nie-Merkel, nie-Hollande’a itd. Z prezydentem USA im się nie udaje, bo wybudował wielki mur jego ochroniarz jest jedynym kompetentnym ochroniarzem na świecie.

No i tak biegają po tym Londynie, strzelają, spada śmigłowiec (to jeszcze dzisiaj wróci), Morgan Freeman zastanawia się, co tutaj w ogóle robi – w ogóle nie czułem tych emocji, które towarzyszyły mi podczas oglądania pierwszej części. No i też ciężko już było uwierzyć w ten atak koreańskich najemników, ale jeszcze się przymykało na to oko, ale tutaj? Całe miasto, służby brytyjskie, ochrona gości – wszyscy wyglądają jak pijane dzieci we mgle.

Było mi autentycznie przykro, gdy oglądałem Londyn w ogniu.

***

Suicide Squad reż. David Ayer

O tym filmie na pewno pamiętacie, swego czasu był wszędzie, także u mnie.

Zastanawiałem się przez dłuższą chwilę, który z ubiegłorocznych filmów Warnera/DC tutaj umieścić, w końcu zdecydowałem, że Suicide Squad bardziej na to zasługuje. Ciężko było mieć nadzieję na to, że Batman v Superman okaże się dobre. Film Davida Ayera mógł się udać, cholera, najprawdopodobniej istniała kiedyś jakaś spójna, jednolita wersja, którą dało się oglądać bez zgrzytania zębami. Ale w kinach zostało nam pokazane co innego i to to należy oceniać.

I przez ocenianie rozumiem ostre krytykowanie.

Suicide Squad miało (i powinno) być produkcją o bandzie łotrów, którzy zostają zmuszeni do współpracy, wykonania jakiejś misji, której ze względów wizerunkowych superbohaterowie albo regularne służby nie mogą się podjąć. Powinien być o zgrai złoczyńców, z których każdy ma swój cel i chciałby się jak najszybciej zwinąć z tej imprezy, ale ładunek wybuchowy umieszczony w czaszce to uniemożliwia.

Film, jaki zobaczyłem w kinie, składał się w głównej mierze z pośladków Margot Robbie, Willa Smitha jako poczciwego mordercy na zlecenie, który robi wszystko dla swojej córki, kilku typów, którzy niby są źli, ale uczą się, że „rodzina” jest najważniejsza, Jokera z miłości uganiającego się za Harley Quinn, spadających śmigłowców i muzyki dodanej do scen może nie losowo, ale na pewno kompletnie nieudolnie.

Innymi słowy – Suicide Squad marnuje potencjał tych postaci, marnuje potencjał reżysera i stanowi bardzo słabe wprowadzenie postaci Jokera do DCEU. Po tych dwóch gównianych filmach Wonder Woman na poziomie Iron Mana 2  albo chociaż The Amazing Spider-Man będzie sukcesem.

***

Killing Joke reż. Sam Liu, scenariusz: Brian Azzarello

Killing Joke to jedna z tych komiksowych historii, które wymieniane są jako najważniejsze dla gatunku superhero albo i nawet ogólniej – jedna z ważniejszych powieści graficznych, jakie kiedykolwiek powstały. Historia Jokera, Batmana i – co najważniejsze – Jamesa Gordona, Białego Rycerza Gotham City.
Animowana adaptacja niby to zawiera, ponieważ jest i Joker, i Batman (powracający w swoich kultowych rolach Hamill i Conroy), i pan komisarz Gordon, ale jest też prolog z Batgirl, w którym bohaterka ma seks z Batmanem(sic!). Trzeba było coś dodać do fabuły (komiks liczy tylko nieco ponad czterdzieści stron) i zdecydowano się na zaakcentowanie roli Batgirl, ale zrobiono to w tak nieudolny sposób, że aż się smutno człowiekowi robi.
W dodatku całość wygląda naprawdę biednie, kreska jest paskudna, a animacja kuleje – nie rozumiem, dlaczego skierowali akurat ten film do kin.

Co ja się będę więcej produkował – zerknijcie do mojej recenzji tej animacji – KLIK.

***

Sekretne życie zwierzaków domowych reż. Chris Renaud, Yarrow Cheney

Po obejrzeniu zwiastuna tej animacji spodziewałem się ciepłego filmu o rozrabianiu zwierzaków pozostawionych w mieszkaniach właścicieli, kiedy ci wyszli do pracy. Zamiast tego dostałem do bólu typową komedię o psie i nowym psie, którzy początkowo się nie lubią, przeżywają przygody podczas podróży przez NY i na koniec dnia zostają najlepszymi przyjaciółmi. To jest wręcz obraźliwe.

Ja nie wiem, co jest z tym studiem, widzę potencjał w ich projektach, ale finalnie nie wychodzą z tego dobre filmy. Jak ukraść księżycSing to dwa, które mi się podobały, ale też nie mogę powiedzieć, że mnie urzekły. Mam wrażenie, że zarówno Minionki, jak i Sekretne życie zwierzaków domowych sprawdziłyby się o wiele lepiej jako krótkometrażówki albo może miniseriale?

No bo na początku rzucają nam jakieś fajne scenki ze zwierzakami, które robią masę szalonych rzeczy, kiedy są pozostawione same sobie, ale potem przechodzą do tej nudnej fabuły o uczeniu się, jak ważna jest przyjaźń. Robią z tego wielką przygodę, z pościgami samochodowymi, tajną organizacją anty-udomowionych zwierząt, bitwą na Moście Brooklińskim, obżeraniem się parówkami do tego stopnia, że ma się narkotykowe wizje – dajcie spokój.

Najlepsze sceny, zupełnie zresztą nieoddające bylejakości tego filmu, zostały pokazane już w zwiastunach – mówcie, co chcecie, mnie najbardziej bawi gruby kot wyjadający wszystko z lodówki, pudel słuchający metalu i jamnik masujący sobie plecy w robocie kuchennym.

Obejrzyjcie zwiastun, ale całość sobie darujcie. Nie warto.

***

Księgowy reż. Gavin O’Connor

Ben Affleck nie może zaliczyć minionego roku do udanych – najpierw BvS okazał się kupą gówna, potem Księgowy objawił się widzom jako nudny film marnujący potencjał pomysłu i zaangażowanych aktorów, również Live by Night, gdzie grał główną rolę i który reżyserował, nie został przyjęty entuzjastycznie. Na tej liście jest Księgowy, bo 1) ile można się pastwić nad Snyderem i 2) tego trzeciego filmu nie widziałem.

Miał to być trzymający w napięciu thriller z elementami akcji, genialnym głównym bohaterem i porywającą intrygą.
Wyszło nudne filmidło z nielicznymi scenami akcji, które niczym nie zachwycały, coś w sam raz na wieczorny seans w stacji na „p”.

Film stara się być czymś w rodzaju któregoś Bourne’a, ale zupełnie mu się to nie udaje. Finałowy zwrot akcji i ujawnienie sekretó bohaterów nie robi żadnego wrażenie, ponieważ się nimi zupełnie nie przejmujemy.

Księgowy marnuje potencjał obsady (prócz Afflecka wystąpili tu J.K. Simmons, Anna Kendrick i Jon Bernthal). Mimo iż ci utalentowani ludzie robią, co mogą, to dzisiaj – po kilku miesiącach od seansu – niewiele pamiętam. Scenariusz nie pozwolił im zabłysnąć, nie dostali niczego, z czym mogliby pracować.

Również sam Ben Affleck nie robi wrażenia. Dostał rolę osoby chorej, nieradzącej sobie w kontaktach z innymi ludźmi, ale gra to jakoś tak dziwacznie. Niby z jednej strony unika obcych i nie ma bliskich, ale gdy Anna Kendrick siada obok niego podczas przerwy na obiad, to wygląda na zupełnie zdrowego. W sumie, gdyby obok mnie usiadła Anna Kendrick z wyraźną chęcią nawiązania bliższej znajomości, to wyleczyłoby mnie to ze wszystkiego.

Szkoda gadać, mogło z tego być coś fajnego, ale twórcy się zupełnie pogubili.

***

No, to teraz mnie dopingujcie, żebym szybko napisał dwa następne zestawienia – o rolach i dobrych filmach.

Co Wam nie podobało się w 2016 roku?
Na czym się zawiedliście?
Piszcie w komentarzach.

Jaskier

Read Full Post »


Może zacznę od pozytywnego aspektu – Suicide Squad w przeciwieństwie do BvS ma jakąś fabułę, jakąś konkretną historię do opowiedzenia. Kto wie, być może następy film z uniwersum DC będzie kolejnym krokiem w ewolucji i jego scenariusz będzie zawierał porządną fabułę. W przeciwieństwie do tej zaprezentowanej tutaj.

***

Wzorem opisywanego… „dzieła”, rozpocznę od przydługiego przedstawienia moich wniosków odnośnie antybohaterów pojawiających się w filmie. Pierwsze – nie wiem – pół godziny (?) to nużąca i ciągnąca się ekspozycja dla totalnych Januszów popkultury, w której Amanda Waller prezentuje kolejnych członków tytułowego zespołu, samą siebie pokazując jako twardą sucz, która nie zniesie sprzeciwu. Trzeba zaznaczyć, że za ideą powołania Task Force X stał strach przed metaludźmi, którzy mogliby okazać się terrorystami. Toteż do walki z przyszłym potencjalnym złym Supermanem zostali wybrani:

Will Smith a.k.a. Deadshot – płatny zabójca, który nigdy nie chybia celu. Ma jeden słaby punkt – córkę. Co za tym idzie, facet ma tak naprawdę złote serce i jest dobry, i zabija ludzi na zlecenie tylko po to, by w przyszłości opłacić córce studia. Ciężko cokolwiek więcej powiedzieć… Will Smith spoko wygląda łysy i z brodą. Gra tutaj typowego twardziela, który przez wzgląd na dziecko/chorą matkę/ etc. okazuje się być wzorem cnót wszelakich.

Margot Robbie a.k.a. Harley Quinn – była pani psychiatra, która podczas leczenia Jokera zakochała się w nim, co nie skończyło się dla niej najlepiej. Z grupy tych „główniejszych” postaci to ona moim zdaniem wypadła najlepiej. Miała kilka przebłysków niepasującej do niej racjonalności, ale ogólnie była odpowiednio szalona i seksowna.

Jai Courtney a.k.a. Captain Boomerang – złodziej z Australii. Aktor ten był do tej pory znany z tego, że jego agent potrafił zdziałać cuda i – pomimo totalnego braku talentu aktorskiego swojego klienta – załatwił mu spore role w dość dużych filmach. Tutaj jest tchórzem, fanem pluszowych kucyków i najchętniej jak najszybciej by się wykręcił z tej imprezy. Nie wiem, co się stało, może Courtney sprzedał dupę diabłu, ale wypada naprawdę świetnie. Sprawdził się w roli głupawego rzezimieszka i liczę na to, że się jeszcze pojawi. Może w krótkim występie w filmie o Flashu?

El Diablo – były latynoski gangster, który potrafi tworzyć i kontrolować ogień. Jest całkiem kozacki z tym swoim pacyfizmem i „nie jestem bronią i nikogo więcej nie zabiję, chociaż bym mógł”, dopóki się nie okazuje, że po prostu ma wyrzuty sumienia, gdyż w niekontrolowanym wybuchu zamordował żonę i dzieci. Takie coś naprawdę nie pasuje do tego filmu. Takie – wiecie – no kiedyś byłem zły, no ale przesadziłem i teraz pokutuję. Zespół mieli tworzyć źli ludzie…
Ale naprawdę doceniam finałową walkę, w której się okazało, że jest uosobieniem jakiegoś azteckiego boga i przemienił się w wielki, płonący szkielet.

O pozostałych członkach tytułowego składu nie ma się co rozpisywać – Killer Croc zdecydowanie na plus, Slipknot ma uroczą, króciutką rolę, Katana się właściwie nie liczy, bo bez niej mogłoby się spokojnie obyć.

***

Przechodząc dalej, Jokera nie kupuję. Nie wiem, było go za mało chyba i wszystko, co robił, było związane z Harley. Głównie to ją ratował i strasznie mi to zgrzyta, jest mi ciężko polubić Jokera, którego głównym motorem napędowym jest uczucie, jakim darzy byłą psychiatrę. Poza dwoma retrospekcjami – jednej będącej genezą Harley Quinn i drugiej, w której paktował z jakimś czarnym gangsterem – wszystkie akcje Księcia Zbrodni mają na celu wyswobodzenie ukochanej. I to nie jest Joker, jakiego znam, i nie chcę takiego poznawać. To absolutnie nie jest wina aktora, ani wizerunku postaci – li tylko scenariusza.

Pozostały jeszcze dwie kwestie, które chciałbym poruszyć – ogólnego pomysłu (albo raczej jego braku) na fabułę oraz widocznych „humorystycznych” wstawek, które w żaden sposób nie pasowały do filmu. Zacznę od fabuły.

Amanda Waller chciałaby mieć ten swój Task Force X, ale wapniaki „z góry” się nie zgadzają. Potajemnie więc pozyskuje jednego metaczłowieka i wykorzystuje go, by pokazać wapniakom, że potrafi kontrolować taką potęgę. Tylko że potem okazuje się, że jednak nie. Bardzo nie. W komiksowym stylu nie. Metaczłowiek zrywa się ze smyczy, rozpoczyna koniec świata, zamienia ludzi w kitowców (sic!) i przez trzy dni napieprza w niebo błyskawicą.
Zespół zostaje wysłany, oczywiście bez prawdziwych informacji na temat misji, odbywają się dwie walki z kitowcami, okazuje się, że zadanie polega na wydostaniu Amandy Waller z miasta, przylatuje Joker, spadają jakieś śmigłowce i grupka decyduje się na heroiczny zryw i pokazanie, że potrafią być bohaterami.
Bo tak robią złoczyńcy…

Naprawdę przesadzono ze skalą. Pewnie widzieliście tego mema, w którym śmiano się z tego, że do walki z istotami o boskich mocach zostaje wysłana drużyna składająca się z dwóch gości, którzy potrafią strzelać, faceta rzucającego bumerangami, laski z kijem bejsbolowym i typa, który się znakomicie wspina. Jest to poważnym problemem tej produkcji. Mniej spektakularny przeciwnik sprawdziłby się o wiele lepiej.
Przy okazji wyłazi też coś innego – #winaWaller. I to bardziej niż Ultron był winą Starka. Gdyby nie jej potajemne gierki, to formowanie tego typu drużyny nie byłoby konieczne. W dodatku zostaje ona wysłana do uratowania Waller. Pewnie na wypadek sukcesu tej części planu przygotowano głowice, które miały zniszczyć miasto po ewakuacji.

No ale głupkowate fabuły czasem przecież wystarczą, co nie?
A jakże, lecz konieczne jest, by postacie, ich relacje oraz humor nadrobił braki historii. Tutaj na palcach można policzyć momenty, w których te trzy składniki zostały dobrze wymieszane, więc przez większość czasu przytłacza nas bylejakość scenariusza. Dopisane i dokręcone żarty tylko przeważają szalę goryczy. Kiedy dowódca strażników powiedział, że jeśli Deadshot go zastrzeli, to jego podkomendny ma go zabić i usunąć historię przeglądarki, to wypadło to tak żałośnie, że aż brak słów.

***

Cóż, tak ogólnie, to jest mocno źle, film ssie. Krótka piłka, Warnerowi znowu nie wyszło.
Gdy koleżanka z roku zapytała mnie, czy warto wybrać się do kina na Suicide Squad, to poleciłem jej nowego Star Treka.

Jaskier

PS Też się spodziewaliście, że Scott Eastwood gra Nightwinga?

Read Full Post »