Finał nowej trylogii Petera Jacksona budzi u mnie podobne odczucia, co Pustkowie Smauga. Jakbyście zapomnieli lub – broń Boże – nie mieli okazji przeczytać, napisałem, że był to najbardziej nierówny film roku.
I z Bitwą Pięciu Armii jest podobnie – bowiem fragmenty zrealizowane rewelacyjnie przeplatają się z tymi ocierającymi się o parodiowanie tej serii. Aż mnie to zdziwiło, jak mocno finalny efekt różni się od tego, co zapowiadał zwiastun. TEN zwiastun.
Najmocniejszym punktem produkcji jest moim zdaniem rola Richarda Armitage’a. Postępujący obłęd Thorina, chciwość oraz żądza posiadania złota, nieufność względem wszystkich wokół, cenienie skarbów nad honor swojej kompanii i własny, a następnie otrząśnięcie się z tego w onirycznej scenie wizji tonięcia w płynnym złocie – wielkie brawa, na coś takiego czekałem. Istny powrót króla.
Skoro jesteśmy przy krasnoludzkich władcach.
To będzie trochę fanowskie narzekanie, ale zupełnie inaczej wyobrażałem sobie Daina Żelazną Stopę. Po części dlatego, że napatrzyłem się na tę postać w grze Bitwa o Śródziemie II i taki właśnie, niesamowicie dostojny krasnolud, zakotwiczył się w mojej pamięci.
Dlatego wizerunek inspirowany Gotrkiem Gurnissonem – gbura dosiadającego bojowego odyńca, nie przemawia do mnie. Wiadomo, kilkadziesiąt lat królowania zmieni go, więc w trakcie Wojny o Pierścień nie będzie już tym samym zawadiaką, ale i tak wolałbym, żeby był bardziej opanowaną postacią.
Zajmijmy się jednak samym filmem.
Zaczyna się od ataku Smauga na Esgaroth. Miasto staje w płomieniach, mieszkańcy próbują się ewakuować, władca usilnie stara się cichaczem odpłynąć, zabierając zawartość skarbca ze sobą. Naprzeciw besti staje jedynie Bard.
Jak łatwo się domyśleć, w końcu udaje mu się ukatrupić gada, w dziwacznej scenie, w której migiem konstruuje i wykorzystuje broń, jaką zadziwiłby McGyvera.
I to jest trochę smutne, że najlepiej z całej tej sekwencji zapamiętujemy dziwaczność jednej ze scen. No bo wiecie – atak smoka, znakomitość efektów specjalnych, dbałość o detale miasta przed jego zniszczeniem, to wszytko niknie, gdy uświadomimy sobie, jak głupkowate rozwiązanie zostało zastosowane.
Śmierć Smauga rodzi niewiarygodną wręcz liczbę komplikacji. Wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że wieści o jego pokonaniu szybko się rozejdą, toteż gorączkowo zabiegają o to, by położyć łapy na skarbie zgromadzonym pod Samotną Górą. Tym sposobem u wrót Ereboru stają trzy armie – ludzi, elfów oraz krasnoludów – i każdy domaga się swojej części smoczego złota.
Nim jednak ziemia nasiąkła krwią, zostaliśmy przerzuceni do Dol Guldur, gdzie Biała Rada przychodzi z odsieczą Gandalfowi. I dopiero na widok Elronda, Sarumana oraz Galadrieli nakurwiających khosty* miałem ciary na plecach. Bardzo ciekawy wątek, bodaj najistotniejszy spośród dodanych do materiału z książki.
Armia orków może poszczycić się niewiarygodnym wyczuciem czasu. Pojawia się bowiem w dolinie przed Samotną Górą w odpowiednim momencie, by zapobiec walce elfów króla Thranduila i krasnoludów Daina.
O tym, jak bardzo oddziały Azoga są przesadzone i przekombinowane będziecie mieli okazję przeczytać już niebawem w tekście o roboczym tytule x rzeczy, które są nie tak z Bitwą Pięciu Armii.
Gdy już zaczyna się starcie, to rzecz jasna ponownie są ciary na plecach, ale szybko przeradza się ono w teledysk i popisywanie się (Legolas na ten przykład przechodzi samego siebie). Wiadomo, oglądanie sprawia kupę frajdy, bo gdzie indziej ujrzymy elfickiego króla dosiadającego Megaloceros giganteus, ale stosunkowo często tej „fajności” jest nadmiar, przez co – jak już wspomniałem – film ociera się o bycie parodią. A to już fajne nie jest.
Zastanawia też, dlaczego dołączenie kompanii Thorina do oddziałów krasnoludów ma aż taki wpływ na przebieg bitwy. Jasne, morale etc., ale wspomnicie moje słowa, gdy na kanale HISHE któryś z orków zauważy, że liczba przeciwników zwiększyła się jedynie o trzynastu.
Za to całkiem dobrze wypada „polityczna” część filmu. Każdy chce czegoś konkretnego – Thranduil marzy o klejnotach ze smoczego skarbca, Bard domaga się zadośćuczynienia, dzięki któremu Miasto na Jeziorze zostanie odbudowane, orkowie mają za zadanie zabezpieczyć fortecę dla Saurona, co umożliwi odtworzenie potęgi sił zła na skutej lodem północy, Thorin jest opętany żądzą posiadania bogactw, Dain natomiast nie życzy sobie, by ktokolwiek wtrącał się w sprawy jego krewniaka.
Wciąż nie mam bladego pojęcia, co robi tutaj ten wątek Tauriel-Kili, żywcem wyjęty z jakiegoś hitu dla gimbazy, w którym ładna dziewczyna i ładny chłopak dużo mówią o miłości. Poważnie, ekranizacja prozy Tolkiena to ostatnie miejsce, w którym spodziewałem się zobaczyć scenę, w której młoda osoba słyszy od kogoś o wiele starszego, że nic nie wie o miłości (sic!).
Ostateczna potyczka, gdy Thorin w towarzystwie kilku wojowników rusza, by zatłuc Azoga, również jest mocno przekombinowana – takie zmierzanie do bossa na końcu poziomu. I wiem, że tak to najczęściej wygląda w filmach, ale tutaj taka konwencja jest naprawdę chamsko widoczna.
Gdy w końcu ostrza dwóch wodzów krzyżują się jest na co patrzeć i aż żal serce ściska, że tyle tam komputera. Naprawdę szkoda, że zdecydowano się Azoga zrobić cyfrowo.
***
Cóż, obejrzałem, bo nie mogłoby być inaczej – od filmowego Śródziemia zaczęła się moja miłość do fantasy. Nieco się rozczarowałem. Wad, przeważnie drobnych głupotek, jest łącznie naprawdę sporo. Nie rujnują one filmu, ale z pewnością skutecznie unieprzyjemniają jego odbiór.
Jednakże, jeśli jesteście w stanie przymknąć oko na błahostki, to warto zanurzyć się w filmowym Śródziemiu po raz ostatni**. Osobiście z przyjemnością urządzę sobie na wakacjach hobbitowy maratonik. ;)
***
Spoilerowy tekst z narzekaniem na najbardziej kłujące wady filmu w najbliższym czasie.
Jaskier
*Autentyk, miałem w podstawówce kolegę, który mówił, że w Mu chodzi na „khosty”.
**Taaa, jaaaasne.