Feeds:
Wpisy
Komentarze

Archive for Wrzesień 2014


Poniższa hurraoptymistyczna opinia dotyczy wyłącznie sezonu pierwszego. Drugi jest wciąż przede mną.

Początkowo moje podejście było diametralnie odmienne – no bo co? Zebrali pomocników pierwszoligowych herosów DC i utworzyli z nich drużynę? Pierwszy odcinek również mnie nie do końca przekonał, gdyż jego jedynym celem było pokazanie powodu utworzenia zespołu, w dodatku jedna z postaci została wrzucona jako żeńska  Nastoletnia Wersja bohatera w ostatniej scenie.
Potem jednak wszystko uległo zmianie.

W tym serialu nie ma bowiem żadnych zapychaczy i jeśli pojawia się odcinek poświęcony konkretnej postaci, to ma on zupełnie inną formę niż te z innych seriali (np. Wolverine and the X-Men). Oprócz rozwijania danego bohatera wpływa na całą grupę, rozszerza uniwersum tej serii. Co – rzecz jasna – widać dopiero po upływie kilku następnych odcinków. Nawet jeśli epizod rozpoczynał się sceną, na widok której reagowałem żachnięciem i stwierdzeniem, że znowu jakichś kosmitów wrzucili (w jednym odcinku kosmicznych, powerrangersowych Planetarian SIC!), to już po kilku minutach wychodziło na jaw, że kiczowatość zostanie dobrze zagospodarowana, postacie postawione przed nowym zagrożeniem, a w finale okazało się, że wszystko było ze sobą powiązane.

Ową ciągłość wydarzeń oraz stałe rozwijanie serialowego uniwersum oceniam w Young Justice bardzo wysoko. Wyżej jedynie postacie, które bardzo szybko wychodzą poza ramy, które im sam w pierwszym momencie nieopatrznie nałożyłem. To nie są jedynie pomagierzy, to nie są tylko Nastoletnie Wersje superherosów, których lubimy – to pełnoprawne postacie, które docenimy już po kilku odcinkach. Rzadko kiedy zdarzało mi się, bym tak szybko przekonał się do raczej nieznanych mi bohaterów (nie mogę powiedzieć, że znałem wcześniej kogoś poza Robinem), a tutaj stało się to w okolicy czwartego epizodu.
Nie jest też tak, że każdemu z widocznej wyżej szóstki przypisano jedną, dwie cechy i kazano odgrywać jakąś archetypową rolę – każdy z nich ma jakiś sekret, gorszy moment i czegoś się uczy. Zupełnie niczym prawdziwi ludzie.

Technicznie także jest bardzo dobrze, nie mam żadnych zastrzeżeń do animacji, doboru głosów (oglądałem wersję z oryginalnym dubbingiem) i tego typu spraw.

Zdecydowanie polecam. Nie tylko miłośnikom uniwersum DC (im w ogóle trzeba?), ale każdemu, kto ma ochotę obejrzeć przygody interesujących bohaterów.

Jaskier

Read Full Post »

Nie zgadliście wczoraj, gdy wrzuciłem na fanpejcz zdjęcie Crowe’a w tej fikusnej czapce francuskiego wojskowego.
Paczyłem Noe: Wybrany przez Boga.

Film Darrena Aronofsky’ego jest adaptacją komiksu jego autorstwa. Tak, jest to adaptacja komiksu, więc łatwo się domyśleć, że z biblijnym pierwowzorem ma naprawdę niewiele wspólnego. Rozbieżności zaczynają się mniej więcej pół minuty od rozpoczęcia seansu, toteż przyjrzymy się temu filmowi, pomijając Pismo Święte, a także komiksowy oryginał, którego nie czytałem, ale muszę przyznać, że obejrzenie Noego… sprawiło, iż nabrałem ochoty.

O czym więc jest ten film?
Otóż Noe i jego rodzina to ostatni potomkowie Setha, trzeciego syna Adama oraz Ewy. Żyją, przestrzegając praw danych przez Stwórcę – nie zabijają zwierząt, zbierają tylko to, co jest im niezbędne do przeżycia – szanują życie pod każdą postacią. Funkcjonują na granicy królestwa potomków Kaina. Łatwo się domyśleć, że z nimi jest wręcz na odwrót. Zachłanni, chciwi i poddający się żądzom, tworzą przegniłą w posadach cywilizację śmierci. Noe ma proroczy sen – Stwórca zsyła na niego wizję potopu. Z pomocą swego dziada (Matuzalem, grany przez Anthony’ego Hopkinsa), patriarcha odczytuje ją i pojmuje misję, którą ma wykonać. Naturalnie, plemię Kaina bacznie obserwuje jego ruchy – pewnym momencie jasne się staje, że musi dojść do konfliktu.

Z jednej strony Noe: Wybrany przez Boga mógł być wspaniałym widowiskiem fantasy, z drugiej istniała szansa na ukazanie postępującego obłędu tytułowego bohatera, który coraz mocniej zatraca się w misji powierzonej mu przez Stwórcę. Efekt końcowy to coś pomiędzy jednym, a drugim, z delikatnym wysunięciem postaci Crowe’a na pierwszy plan.

Szansa na epickość zostaje zmyta przez wody potopu, kiedy wroga armia zostaje zatopiona. Nie ma przez to żadnej wielkiej bitwy w kulminacyjnym momencie, ale pojawiające się wcześniej sceny batalistyczne oraz tradycyjnie animowane kamienne giganty (wyglądają niczym żywcem wyjęte ze Zmierzchu tytanów! <3) zapewniają odpowiednio dużą dawkę współczesnego filmowego efekciarstwa. Przynajmniej moim zdaniem.

Po spłukaniu z powierzchni ziemi zbędnych statystów, scenarzysta mógł śmiało przystąpić do zabawy z Noem. Naprawdę podoba mi się to, że pokazano tę postać od strony pogłębiającego się opętania przez chęć wykonania misji. Russell Crowe może znowu jest troszkę za bardzo sztywny, ale taki już urok tego aktora.
Cóż, przynajmniej w tym filmie śpiewa tylko raz. I to krótko.

To właściwie tyle – narzeknę jeszcze krótko na efekty specjalne. W filmie nigdzie nie pojawiły się prawdziwe zwierzęta. W większości ujęć wykorzystano CGI i momentami jest naprawdę słabe.

Film ma taki jakby proekologiczny wydźwięk, więc jeśli nie trawicie czegoś takiego, to nie oglądajcie.
Wszystkim innym polecam. :)

Jaskier

Read Full Post »

Pierwszy odcinek serialu o mieście Batmana bez Batmana za nami!

Czy taka formuła ma w ogóle sens?
Czy trzeba będzie zrobić przeskok czasowy i wprowadzić Nietoperza?
Czy James Gordon zapuści wąsy?

Tak.
Nie.
Zapewne.

Gotham ma być serialem o… Gotham. Zakładam, że jeśli utrzyma się na antenie odpowiednio długo, to doczekamy się momentu, w którym Bruce Wayne założy maskę i rozpocznie krucjatę przeciwko zbrodni, ale zanim to nastąpi, minąć musi w tamtym świecie co najmniej kilkanaście lat. Przez ten okres autorzy serii skupią się na innych, równie istotnych elementach, które robią z Gotham TO Gotham.

Przede wszystkim – to miasto rządzone przez mafię. Żaden trzeźwo myślący policjant nie będzie chciał mieszać się w interesy gangsterów.
Dlatego protagonistą i głównym bohaterem jest James Gordon – człowiek, który prawdziwie czuje powołanie do szerzenia sprawiedliwości, więc jest w stanie odsunąć rozsądek i gotów jest wsadzać palce między drzwi. W pierwszym odcinku dopiero zaczyna pracę w mieście, toteż będziemy obserwować jego trudną drogę na szczyt i objęcie stołka komisarza policji w Gotham.
Czyni to z Gotham serial sensacyjny, w którym większość wydarzeń będzie dotyczyć walki miedzy Gordonem a całą resztą.
Czemu nie?

Nieco drażnić może jedynie nadmierne eksponowanie postaci znanych z kart komiksów – w pierwszym odcinku, prócz głównych bohaterów, pojawili się również Edward Nygma, Oswald Cobblepot, Ivy Pepper i Selina Kyle. A także nieznany z imienia, lekceważony przez gangstera komik – brzmi znajomo?
Niemalże każdy z już zapowiedzianych. Został ktoś jeszcze prócz Denta?
To znaczy – wiadomo – fani dostają orgazmu od rzucenia samym nazwiskiem postaci (patrz – Doktor Strange w Zimowym Żołnierzu), aczkolwiek wydaje mi się, że warto by było zostawić coś na później. Chociażby Nygmę i Ivy.
Ale to i tak czepianie się dla samego czepiania się.

Czekam niecierpliwie na następne odcinki.
A co Wy sądzicie, moi czytelnicy?

Jaskier

Read Full Post »

Bardzo fajny film to jest. :)

Właściwie powyższym zdaniem oraz tytułem można podsumować cały ten film. Na skraju jutra stanowi bowiem miks dobrego pomysłu na historię z gatunku science-fiction, porządnego wykorzystania efektów specjalnych (w tym wiele klasycznych!) oraz – co najważniejsze – wiarygodnej relacji łączącej bohaterów – Cage’a i Ritę, granych przez Toma Cruise’a oraz Emily Blunt.

Nie chcąc być posądzanym o lenistwo, muszę coś więcej napisać, więc zacznijmy od środka – użycie praktycznych efektów specjalnych, przy ograniczonej ilości CGI, robi robotę. Nie wszystko da się dobrze odwzorować za pomocą linek, kaskaderów i makiet, ale co było możliwe do wykonania w staroszkolnym stylu, zostało tak zrobione. Za co należą się twórcom pochwały. Współczesnym filmom rozrywkowym często-gęsto brakuje takiego „zakurzenia”.

Co z wypunktowaną w pierwszym akapicie fabułą?
Ano jest to eksploatowana w popkulturze aż do znudzenia wizja „niedalekiej przyszłości”, w której zostaliśmy najechani przez rasę kosmitów numer #43721. Ponosimy porażkę za porażką i stajemy na skraju jutra zagłady. W bitwie, która ma przesądzić o losie Ziemi, walczy zmuszony do tego major Cage – człowiek dwa dni wcześniej grzejący się na posadce rzecznika prasowego armii. Łatwo zgadnąć, iż jego pierwsze starcie z najeźdźcami z kosmosu jest też ostatnim.
Cage umiera.
I budzi się tego samego dnia rano.
Okazuje się, że po zabiciu jednego z kosmitów, do jego organizmu dostała się krew tego stwora, co doprowadza do tego, iż po każdej śmierci budzi się rano na transportowcu i kolejny raz musi przeżywać ten sam dzień. Nie pytajcie – NAUKA!!!!!111!1111

Cage szybko orientuje się, że musi odnaleźć kogoś, skłonnego uwierzyć w jego zapętlenie się w czasie i taką osobą okazuje się być bohaterka wojenna – Rita. Przez szereg dni szkoli, czyniąc z niego prawdziwego żołnierza. W końcu udaje się im ustalić, jak pokonać tego wroga i na tym zadaniu koncentrują wszystkie wysiłki.

Choć może i brzmi to tanio i głupkowato, to takie nie jest. Obserwujemy proces przeistaczania się cwaniaka i egoisty w prawdziwego bohatera, a także jego pogłębiające się z każdym dniem przywiązanie do Rity. Cage dopiero w trakcie filmu staje się bohaterem, jakiego spodziewalibyśmy się po produkcji o wojnie przeciwko kosmitom. Jego bohaterskość zostaje wykuta w ciągu nieskończonych prób, psychicznych tortur i budzącego się przekonania, że to wszystko nie ma sensu. Bo jaki mógłby być inny odruch świadomości w przypadku tylu porażek?

Rita to ta twarda kobieta, która na uznanie wśród żołnierzy zapracowała krwią – swoją, bliskich i przeciwnika. Potrafi jednak otworzyć się przed Cage’em, pokazując bardziej ludzką twarz. Finalnie wykazuje się odwagą i gruntuje swoją pozycję gotowej na wszystko bohaterki.

Duży kciuk.
Zdecydowanie polecam. :)

Jaskier

Read Full Post »

20:24 Zaczynamy!

20:33 Wbijać na fanpejcz, bo… na razie na laptopie mam tylko Internet Explorer.

Jaskier

Read Full Post »

Pierwsze moje spotkanie z grupą o jakże uroczym kryptonimie Suicide Squad miało miejsce dzięki drugiemu sezonowi serialu Arrow. Wywnioskowałem wtedy, że ktoś kiedyś wpadł na świetny pomysł, żeby zebrać kilku drugoplanowych łotrów ze stajni DC w jeden zespół i w ten sposób powstał tytułowy oddział.

Mniej więcej w ten sposób to wygląda – rządowi tajniacy łapią najemników/zamachowców/zabójców, wszczepiają im w kręgosłup bombę, by zapewnić sobie posłuszeństwo i wysyłają na misje, których nie podjąłby się nikt inny. Takie funkcjonowanie zapewnia możliwość różnorakiego dobierania składu zespołu, co jest istotne, gdyż pozwala wprowadzić dowolne z całego zastępu postaci, stawiając je w zupełnie nowych sytuacjach. Różnorodność jest zawsze w cenie.

Nie inaczej jest w przypadku tej animacji – rząd musi posprzątać bałagan, gromadzi więc grupkę przymusowych ochotników i wysyła do tytułowego ośrodka dla przestępców chorych psychicznie. Jako że jest to rewir Batmana (zostało to idealnie pokazane), to misja jest podwójnie niebezpieczna. Dosyć szybko (i dosłownie) szóstka zostaje wrzucona w wir akcji. Dzięki pomocy lokalnego łotra przenikają do Arkham, gdzie sprawy się komplikują, ponieważ wychodzi na jaw, iż zlecająca zadanie Amanda Waller nie była do końca szczera. W starciu ze strażnikami, Batmanem oraz jego topowymi przeciwnikami, Suicide Squad musi wytężać wszystkie siły i do maksimum wykorzystać swoje zdolności.

Finał to bitwa pomiędzy siłami policji i oswobodzonymi z cel pensjonariuszami, za kulisami której Batman musi ocalić Gotham przed zagładą. Jeśli wydaje się Wam, że brakuje gdzieś tutaj głównych bohaterów, to jesteście w błędzie, gdyż to za sprawą ich działań do wspomnianej walki dochodzi.

No właśnie – Suicide Squad gra tu pierwsze skrzypce. Batman pojawia się przede wszystkim z racji tego, że ktoś rozrabia na jego terenie. Kiedy już jednak wchodzi na scenę, to bezsprzecznie rządzi, między innymi za sprawą użyczającego mu głosu Kevinowi Conroyowi.
Część zespołu dotrzymuje mu kroku pod względem bycia superkozakiem – Deadshot oraz Harley Quinn to świetne postacie. Black Spider to cichy ninja-profesjonalista. Nie do końca rozumiem koncept Shark Kinga, po co DC był drugi Killer Croc? natomiast Killer Frost oraz Captain Boomerang to echa minionej epoki, które jednak zostały nieźle przystosowane do dzisiejszych standardów. Występujący tu również Joker jak zwykle robi robotę.
Reasumując – postacie to duży plus tej produkcji.

Polecam wszystkim miłośnikom tego uniwersum i klimatów superbohaterskich. Fabuła, postacie oraz animacja prezentują wyśmienity poziom. Pierwszy raz spotkałem się z sytuacją, w której zupełnie nowi dla mnie bohaterowie okazali się tak łatwi do polubienia.

_____________________________________________________________

Fanserwis!!!

Jaskier

Read Full Post »

Ponieważ miłościwie nam panujący wójt załatwił wszystkim Polakom darmowe oglądanie finału mistrzostw, to będzie jutro relacja. Chyba nawet w takiej profesjonalnej formie, jak to robią serwisy zatrudniające profesjonalistów.
Czyli na blogu w formie aktualizowanego na bieżąco wpisu.
Nie żebym nie miał dekodera tej złodziejskiej firmy, ale gdyby nie interwencja miłościwie nam panującego wójta, to nie byłoby niczego, bo nie chciałbym Wam robić przykrości tym, że ja mogę oglądać, a część z Was nie. Jesteście mu więc podwójnie winni dozgonną wdzięczność.

Także więc tego – jutro, godzina 20:15 mniej więcej, siadamy na kanapach lub fotelach i paczymy telewizornię. Stacja na „p”.

***

Druga informacja jest taka, że zostałem mianowany adminem stronki Słowa, których używasz nieprawidłowo, bo jesteś głupi.

Serdecznie zapraszam do komentowania, kciukowania etc.

***

Dobranoc.

Jaskier

*nie do końca

Read Full Post »

Ustalmy coś na początek.
300 Zacka Snydera nie jest dobrym filmem.
Ale mi się podoba.
Cieszę się, że udało nam się to ustalić.

Skoro zakończyliśmy dygresje – 300: Początek imperium nie jest dobrym filmem.
I mi się nie podoba.

Od czego by tu zacząć?
Produkcja ta stara się powtórzyć sukces poprzednika (jak w zasadzie każda kontynuacja), ale to nie wychodzi. Bardzo nie wychodzi. Może zabrakło ręki Snydera, który uwielbia taplać się w efektach specjalnych i sloł mołszyn do tego stopnie, że część tego uwielbienia przechodzi na widza? Przyznać wszak trzeba, że oglądanie 300 powodowało efekt ŁAŁ wywołany tymi wszystkimi filtrami, zwolnieniami i epickością potyczek. Ba! epickością każdego ciosu zadawanego przez któregokolwiek ze Spartan.

No i właśnie przede wszystkim tej epickości tutaj brakuje. Jakby się – dla mnie anonimowy – Temistokles nie wysilał, nie dorasta do pięt Gerardowi Butlerowi. Jego przemowy i wzmacnianie morale żołnierzy na tle wystąpień Leonidasa wypadają niczym marne próby kogoś, kto przeczytał poradnik napisany przez króla Sparty. Niestety – nie ta liga bycia twardzielem.

Eva Green wciela się w żądną zemsty Greczynkę na usługach perskiej armii. Jest stereotypową, bezwzględną dowódczynią, która gardzi swoimi podwładnymi, uśmierca nieudolnych generałów etc. Nic nowego.
Aha – biust Evy Green gra biust Evy Green.

Na początku filmu dowiadujemy się, co stało się Kserksesowi, że wygląda, jak wygląda (nie wspominając o ultraniskim głosie) i to jest takie głupie. Zresztą późniejsze sceny, w których pojawia się ta postać jedynie ją pogrążają. Zostaje tutaj pokazane, że całą swą potęgę zawdzięcza postaci granej przez Green. Dosyć lamerskie, jak na gościa, którego w 300 kreowano na potężnego władcę połowy świata.

W ogóle, jeśli chodzi o chronologię, to Początek imperium obejmuje 300 z obu stron. Główna część filmu toczy się na tej samej płaszczyźnie, co produkcja Snydera, lecz pojawiają się tu również liczne retrospekcje, no a finał ma miejsce już po przekroczeniu Termopil przez armię perską.

Co dalej?
David Wenham widnieje na liście obsady, ale na zbliżeniach jego twarz wygląda na wygenerowaną komputerowo.

___________________________________________________________________

Momentami walka wygląda naprawdę widowiskowo, jak jakaś dobra gra wideo, ale dla tych kilku chwil nie warto poświęcać godziny i czterdziestu minut.

Nie polecam.

***

Na zakończenie zagadka – czy Eva Green jest atrakcyjna?

 Jaskier

PS Scena erotyczna jest naprawdę dziwna.

Read Full Post »

Jeśli śledzicie mój fanpejcz na fejsbuku*, to mogliście wczoraj zauważyć post zapowiadający niniejszy wpis. Jeśli nie, no cóż – macie dzisiaj niespodziewankę.

Rok temu zaczaiłem się „pod automatami” na jedną z koleżanek i zmieniłem bieg historii, zapraszając ją na studniówkę. Nie omieszkałem się tym tutaj pochwalić za pomocą stworzonego naprędce komiksu, który został przez Was suto skomentowany.

Koleiny Losu potoczyły się jednak tak, że niestety nie poszedłem z nią na ten bal. Wiecie, taka tam licealna miłosna drama wywołana tym, że byłem (jestem?) idiotą. Jeśli śledzicie bloga uważnie, to pewnie to zauważyliście. To znaczy moje ubiegłoroczne jesienne przymulanie oraz zwrócenie myśli ku dekadentyzmowi, dojście do wniosku, że życie nie ma sensu i tego typu sprawy.
Przepraszam, starałem się tego nie wywalać na wierzch i nie robić z Was grupy wsparcia, ale nie zawsze mi się to udawało.

I teraz pewnie zadajecie sobie pytanie – Dlaczego ja to piszę? A piszę dlatego, że nigdy nie macie stuprocentowej pewności, jak dalej potoczy się Wasze życie, nie wiecie, jak w Waszym przypadku będą biegły tytułowe Koleiny Losu.
I choć wydaje się to nieprawdopodobne, wręcz wyrwane z jakiegoś tandetnego filmu o miłości, to dzisiaj jesteśmy razem szczęśliwi. Pomimo zawirowań, pomimo absolutnego zerwania znajomości na pewien okres, pomimo rad znajomych, których nie będę przytaczał, bo chociaż na pierwszy rzut oka wydają się być rozsądne, to w ogólnym rozrachunku okazały się błędne.
Wystarczyło bowiem trochę czasu, by wszystko się naprawiło.

I to jest naprawdę ciekawa sytuacja, gdyż gdyby ktoś mi rok temu powiedział, że będę tak entuzjastycznie nastawiony do tego typu spraw, to wyśmiałbym go. Właściwie zrobiłem to.
I nawet mam na to dowód – KLIK. Piąty komentarz od góry.

___________________________________________________________________

By ustrzec Was przed popełnieniem tych samych błędów:

Dziewczyno:

  • Jeśli Twój kolega przychodzi na koncerty/musicale/cokolwiek, na których występujesz, to nie robi tego dlatego, że Cię tylko lubi.
  • Jeśli wysępił od Ciebie adres i z niego skorzystał, to nie zrobił tylko dlatego, że Cię lubi.
  • Nie przez przypadek mija Cię na niemalże każdej przerwie.
  • Jest powód, dla którego tak chętnie oferuje swoją pomoc.

Chłopaku:

  • Nie bądź pierdołą. Walcz, bo warto.

___________________________________________________________________

Gdybym rok temu zastosował się do swoich własnych rad, to wszystko potoczyłoby się inaczej. Lepiej? Nie wiem. Nawet gdybym był w stanie, to nie odważyłbym się cofnąć czasu, aby to sprawdzić. Bo może tak miało być.

Chcę Wam tylko powiedzieć, żebyście się nie poddawali. Pod żadnym pozorem.

___________________________________________________________________

Chciałbym też przeprosić wszystkie osoby trzecie, które ucierpiały z powodu mojego roztrzęsienia emocjonalnego oraz podziękować wszystkim tym, które potrafiły znieść moje użalanie się nad sobą.

Jaskier

* Do czego zachęcam.

Read Full Post »

Hej! końcówka drugiego sezonu Arrow naprawdę jest lepsza od zwieńczenia trylogii Nolana. Podstawowe założenia są podobne, niektóre sceny wręcz identyczne, co nasuwało mi myśl, że twórcy serialu do pewnego stopnia wzorowali się na filmie (może ktoś stwierdził, że warto zrobić to porządnie?), więc śmiało można powiedzieć – Arrow w wielu aspektach bije The Dark Knight Rises na głowę.
Na przykład w tym, że główny bohater nie mówi kretyńskim głosem. I nie zmienia głosu, gdy rozmawia z kimś znającym jego tożsamość.

Największą zaletą tego sezonu, który i tak rozpoczął się lepiej od poprzedniego, jest główny przeciwnik. Slade Wilson kopie tyłki. Dosłownie i w przenośni. Jest typem łotra, który ZAWSZE jest jeden krok przed bohaterem i nieustępliwie oraz bezwzględnie dąży do uczynienia piekła z życia protagonisty. Nie cofnie się przed niczym, by spełnić obietnicę, którą złożył Oliverowi na wyspie. Niesamowite jest także to, że potrafi znikąd pojawić się w bazie operacyjnej Strzały i jego ekipy, zrobić tam bałagan i zniknąć. Jak powiedziałem – ZAWSZE jeden krok przed protagonistą. Dożywotnie propsy dla wcielającego się w tę postać Manu Bennetta. Jego zachrypnięty głos robi połowę roboty.

Niezmiernie cieszy również ciągłe poszerzanie uniwersum. W tym sezonie czynnie wystąpiły już Liga Cieni oraz Suicide Squad. Z doniesień odnośnie nadchodzącej serii wynika,  że na członkowie obu tych grup powrócą. Michale Lowe (Deadshot) jest złoty w swojej roli i chce się tego cwaniaka więcej. Zwłaszcza teraz, gdy ze złoczyńcy stał się antybohaterem.

Omawiany sezon wyeliminował praktycznie każdego z członków i tak wcześniej już dziurawej rodziny Olivera. W trzecim sezonie poskutkuje to spadkiem liczby scen, w których ludzie siedzą na kanapie w wielkim salonie i rozmawiają. Zważywszy na to, że zostaną one zastąpione Ra’s al Ghulem, to nie pozostaje nic innego, jak tylko się radować.

Zakończenie sezonu drugiego oraz pierwsze doniesienia odnośnie mającego się zacząć w październiku trzeciego nastrajają optymistycznie do tego serialu.

Niebawem do Strzały dołączy Flash, a kto wie, co będzie dalej?

Jaskier

Read Full Post »

Older Posts »