Uwaga! Możliwe spoilery dotyczące fabuły!
Gwoli ścisłości, Gra o tron to tytuł pierwszego tomu n-tomowej (przy n dążącym do nieskończoności) sagi fantasy autorstwa George’a R.R. Martina. W porównaniu do takiego Władcy Pierścieni, czy Sagi o wiedźminie pierwszym, co rzuca się w oczy, jest znacznie mniejszy nacisk kładziony na magię i elementy fantastyczne w ogóle. Owszem, magia, smoki etc. istnieją w tym uniwersum, lecz nie stanowią jego głównej części. To miejsce zajmują intrygi, krew i cycki. W różnej kolejności, zależnie od tego, oczami której postaci widzimy świat. Martin zastosował bowiem prosty podział na rozdziały dziejące się w różnych zakątkach wykreowanego przez niego świata, poprzez przypisanie ich do różnych bohaterów. Przez kilkanaście stron czytamy o wydarzeniach na mroźnej północy, by za chwilę przenieść się do leżącej na południu stolicy. Zabieg ciekawy i godny pochwały.
Mam jednakże z jego twórczością pewien problem. Zacznijmy jednak od początku.
Po raz pierwszy zetknąłem się z tym uniwersum za sprawą serialu emitowanego na HBO, po obejrzeniu kilku odcinków bez namysłu zakupiłem pierwszy tom. Z racji obowiązków, nazwijmy to, okołoszkolnych, troszkę mi zeszło ze skończeniem lektury. Nie chcę tutaj za bardzo spoilerować, choć przed tym ostrzegłem na wstępie. Powiedzmy, że Sean Bean ginie… tak, znowu. Facet nie ma szczęścia do ról. Z powodzeniem mógłby zagrać Kenny’ego w aktorskiej wersji „South Parku”.
Akcja sama w sobie jest ułożona całkiem zgrabnie, podoba mi się intryga i cały ten burdel towarzyszący walce o władzę w świecie, który, jak czytałem, oparty jest na Wojnie Dwóch Róż.
Oczywiście jest tu masa głupot, jak chociażby ten wymysł z zimą, która niewiadomo kiedy nadejdzie i niewiadomo jak długa będzie. A w tym świecie pory roku trwają latami… właśnie zdałem sobie sprawę z tego, jak głupio to zabrzmiało. Społeczeństwo przypominające średniowieczne nie byłoby w stanie przygotować się na kilka lat zimy. W naszym świecie na przednówku brakowało jedzenia, a zima trwała przecież tylko kilka miesięcy.
Drugim dziwactwem są plemiona Dothraków. Można powiedzieć, że są „luźno” wzorowane na azjatyckich ludach koczowniczych. No i nie trzyma się to kupy. Powiedziane jest, że władcy boją się najazdu Dothraków, że nie potrafiliby się z nimi zmierzyć, że zamknęliby się w twierdzach, których Dothrakowie nie potrafią oblężać, że nikt nie odważyłby się zmierzyć z nimi w otwartym polu. E… gówno prawda? Dothrakowie nie uciekają przed wrogiem, bo honor wojownika im na to nie pozwala, a w pierwszym tomie nie wyłapałem u nich zbytniego przywiązania do łuków. Zbierzcie kilkuset ciężkozbrojnych chłopa, wykonajcie trzy szarże i rozgromicie każdą bandę ubranych w skórę dzikusów, którzy sami pchają się pod miecze. Wiecie, porównując to do relacji historycznych – Tatarzy stanowili zagrożenie w otwartym polu, bo, siedząc w siodle, potrafili doskonale strzelać z łuku i stosowali uniki, manewrowali. W innym wypadku wysłanoby przeciw nim jazdę, dostaliby kilka razy i byłby spokój. Tutaj to jest strasznie abstrakcyjnie i, jak widać, oderwane od zasad logiki.
A teraz czas na moją największą bolączkę związaną z tą sagą. Martin jest wredny. Zabija każdego bohatera, którego możemy polubić. Gdy w niezbyt zadowalający mnie sposób dowiedziałem się, kto ginie w drugim tomie, stwierdziłem, że nie, kurde koniec, olewam to. I stoi na półce książka, która kosztowała mnie przeszło pięć dych i nie mam na razie zamiaru jej przeczytać. Bo wiecie, przyzwyczajony jestem do sienkiewiczowskiego podejścia. W stylu: „O nie, mamy problem! Panie Zagłoba wymyślże pan jakiś fortel.” I Zagłoba wymyśla niesamowity fortel, który jakimś cudem udaje mu się wcielić w życie i zrealizować szczęśliwe zakończenie. Podobnie pisał/pisze (bo kto go tam wie z tą zapowiedzią kolejnej książki o wiedźminie) Sapkowski. „O nie, jesteśmy w lochu inkwizycji, któż nam pomoże, jutro egzekucja.” I zjawia się ktoś, kto wyciąga bohaterów z lochu. U Martina tego brakuje, ja wiem, że to wynika z przyjętej przez niego konwencji, o braku sprawiedliwości, o tym, że to nieprawda, że dobro zawsze tryumfuje, czy inny bullshit. Jest to oczywiście jakiś powiew świeżości (abstrahując od tego, że pierwszy tom został wydany w 1996 roku) w skostniałym gatunku fantasy, ale, na litość boską „Życie nas dosyć męczy, nie męczcie nas jeszcze w książkach”, że pozwolę sobie zacytować Sienkiewicza. Bo książki czyta się dla rozrywki.
Oczywiście propsy za postać Tyriona Lannistera, a jeśli przeczyta to ktokolwiek, kto miałby poglądy zgoła inne, to jestem w stanie to zrozumieć i uszanować. Także więc peace.
Jaskier
Read Full Post »