Feeds:
Wpisy
Komentarze

Archive for Listopad 2012

Dzisiaj króciutko.
Pochwalę się Wam, że zakupiłem przed chwilą najnowszą książkę Andrzeja Pilipiuka o przygodach Jakuba Wędrowycza. Trucizna, bo taki tytuł nosi, ukazała się tradycyjnie już nakładem wydawnictwa Fabryka Słów. Z pozyskanych informacji, stwierdzam, że będzie śmiesznie-wesoło, niezwykle abstrakcyjnie i ze sporą dozą czarnego humoru. Czyli bez zmian.

Jeśli ktoś nie wie, kim jest Wędrowycz, to jest to bimbrownik, kłusownik, egzorcysta-amator zajmujący się również m.in. zatruwaniem życia dzielnym stróżom prawa. Właściwie można powiedzieć, że jest to polski superbohater pełną gębą – zajmuje się walką z wampirami, topielcami i czarnoksiężnikami, jednocześnie nie stroniąc od różnej maści eliksirów według kresowych przepisów i poszukując sposobu na produkcję wódki z trocin. Przeżył katastrofę Titanica, powstrzymał Lenina przed zmartwychwstaniem i załatwił nam Okrągły Stół.

Póki co mogę powiedzieć, że książka wydana jest elegancko (cienka okładka), kosztuje niecałe cztery dychy, składa się na nią dwadzieścia opowiadań i liczy pi razy drzwi trzysta sześćdziesiąt stron. Dodam jeszcze, że autora kojarzyć możecie z książki pt. Wampir z M-3, która swego czasu była dosyć popularna w Empiku, a zajmowała się może niezbyt subtelnym, ale z pewnością solidnym obśmiewaniem Zmierzchu.

Poniżej okładka opisywanej książki.

Jaskier

Read Full Post »

Kilka dni temu, pisząc o obecnym trendzie w „parodiowaniu” filmów, celowo nie wspomniałem o ubiegłorocznej produkcji pt. Wasza wysokość. Filmu, który właściwie powstał tylko po to, żeby obśmiać fantasy, jako gatunek i w zabawny sposób pokazać wady gier RPG. Odebrałem nawet wrażenie, że kilkukrotnie twórcy filmu puszczają oko, mówiąc Disneyowi, że sam nie jest bez winy.

Konstruowanie fabuły musiało sprawić scenarzystom mnóstwo frajdy. Ogólnie rzecz biorąc, oni są rycerzami, muszą pójść i dowiedzieć się, dokąd mają pójść, co tam mają zrobić, by zabić smoka, trafić do labiryntu, po przejściu którego trafią do lochów, w których najgłębszym poziomie znajduje się portal, który będą mogli otworzyć tylko, jeśli rozwiążą zagadkę. Nie ma tu miejsca na nic odkrywczego, jednak wszystko dzieje się dosyć szybko i jest tak absurdalne, że nie przychodzi nam do głowy zadawanie pytań o sens całej przygody. Zarzut można mieć tylko do dialogów, które miejscami mogłyby być ciekawsze, a żarty mogłyby nie opierać się głównie o tematy związane z seksem.
W głównych rolach wystąpili James Franco, Danny McBride i Natalie Portman. Nie można im nic zarzucić, pozostaje tylko pogratulować dystansu do siebie (Portman dostała w 2011 Oscara). Bohater Franco jest odpowiednio bohaterski i pompatyczny, jak na księcia przystało, natomiast McBride bawi swoimi dąsami. Udało się uniknąć zbytniej polaryzacji tych dwóch bohaterów, obu darzymy sympatią, nie są ani idealni, ani źli do szpiku kości.

W filmie fantasy ważne są efekty specjalne i tutaj się naprawdę postarano. Gdzie to było możliwe, widzimy kukły i poprzebieranych ludzi, a CGI stoją na przyzwoitym poziomie. Przyłożono się do charakteryzacji, scenografii, momentami wydawało mi się nawet, że te kręcone z wysoka ujęcia idącej drużyny, to mrugnięcie okiem do fanów Władcy Pierścieni Jacksona.
Sztampowa do bólu fabuła, aktorstwo na zadowalającym poziomie, liczne nawiązania do innych filmów i gatunku RPG – te słowa najlepiej opisują ten film. Polecam jednak głównie osobom lubiącym fantasy, gdyż to przede wszystkim do nich skierowany jest ten film.

Jaskier

Read Full Post »


Tym razem coś zupełnie innego. Musical, który obejrzałem już jakiś czas temu. Jeśli nie macie zielonego pojęcia z czym to się je, to informuję, iż jest to oldschoolowa wersja pewnego niesławnego filmu Disneya. I ma młodego Johna Travoltę, zamiast Zaca Efrona.

W odróżnieniu od dzisiejszych… produkcji tego typu, „Grease” nie jest propagandowe, nie mówi o tym, żeby się nie zmieniać, nauczyć się doceniać odmienność innych i tego typu bzdury. Nastolatki w tym filmie piją, palą i uprawiają seks. O ileż jest to prawdziwsze od niebywale ugrzecznionych filmów Disneya, które, dodajmy, w polskiej wersji językowej przyprawiają o ból brzucha, rażąc nietrafionym doborem aktorów dubbingujących.

Nikt nie będzie oglądał tego filmu dla fabuły, toteż pokrótce pozwolę sobie ją tutaj streścić. Zaczyna się podczas wakacji, gdy poznali się Danny (Travolta) i Sandy (Olivia Newton-John) i spędzali romantyczne dnie i wieczory, leżąc na plaży i robiąc te wszystkie dziwne rzeczy, które zazwyczaj robią zakochani. Niestety muszą się rozstać, bo Sandy wyjeżdża z miasta. Szczęśliwie okazuje się, że jednak nie, że została. Spotykają się w szkole i żyją długo i szczęśliwie. Tzn. żyliby, gdyby nie to, że Danny jest wioskowym macho, na co dzień chodzi w skórze, wozi się ze swoimi kumplami i generalnie nie traktuje dziewcząt zbyt poważnie i odpowiedzialnie. I tu jest taki problem, bo ta cała ekipa jest niby taka świetna, a tak właściwie, to nic nie robią. Dosłownie, chodzą w skórach, mają śmieszne fryzury i cwaniakują, tyle. Niezbyt to pasuje do Sandy, która śmiało mogłaby stać się final girl w „Koszmarze z ulicy Wiązów”.
Dochodzi do spotkania poprzedzonego piosenką „Summer Nights”, która niesie  w sobie ogromną ilość pozytywnej energii. Trochę się kłócą, Sandy udaje, że zaczyna kręcić z piłkarzem, czy kim on tam był, potem się godzą, znowu się kłócą i ostatecznie się godzą. W międzyczasie przewija się wątek wielkiego wyścigu samochodowego, w którym, a przynajmniej tak to odebrałem, brały udział dwa samochody i konkursu tanecznego, który też przedstawiony jest zupełnie bez sensu, dodatkowo za przykazem dziewczyny Danny odnajduje się w lekkoatletyce.

W ostatnich scenach zachodzi coś czego nie rozumiem. Danny jest już „karczychem” (tak to zostało ujęte w filmie), zmienił się dla Sandy etc. A ona z kolei zmienia swój styl, robi się mroczna i zaczyna palić. Bo… … nie, nie mam pojęcia, ale zaczyna się wtedy „You’re The One That I Want”, a po niej odlatują samochodem, więc kogo to obchodzi?

Te wszystkie głupoty występujące w fabule przytłoczone są przez wesołość i frajdę płynącą z oglądania. Toteż ogłaszam, że film podobał mi się całkiem bardzo i szczerze mogę go polecić, bo niestety głównonurtowe dzisiejsze produkcje tego typu mu nie dorównują. Pozbawiony jest za to wszechobecnej dzisiaj poprawności politycznej – nie ma tu Azjatów, Murzynów, uczniów z wymiany z Wielkiej Brytanii, ani żydów. No, może są, ale nikt tego nie podkreśla.

No i jest tu młody John Travolta.

Jaskier

Read Full Post »

Szczerze lubię styl Tima Burtona. Podobały mi się jego Batmany i boleję nad tym, że nie dane nam było zobaczyć trzeciej części od tego reżysera. Podobały mi się „Ed Wood”, prześmiewczy „Marsjanie atakują!” oraz kolorowy „Charlie i fabryka czekolady”. Zawiodłem się co prawda nieco na „Alicji w Krainie Czarów” i nie widziałem jeszcze „Mrocznych cieni”, o którym w Internetach można przeczytać wszystko, więc tak jakby trochę nie wiem, czego się spodziewać, ale generalnie mogę powiedzieć, że czuję te klimaty – oniryczność i baśniowość, które często dominują w filmach Burtona.

Obejrzałem „Edwarda Nożycorękiego” i zostałem tym filmem urzeczony. Coś tam w środku mnie zapałało do tego, prostego przecież  w przesłaniu, obrazu niewyobrażalnie silnym uczuciem.

Film skradł Johnny Depp wcielający się w postać tytułowego Edwarda – cyborga stworzonego przez naukowca, który najwyraźniej często posługiwał się opisami i ilustracjami z książek Lema. Niestety wynalazca umiera, nie dokończywszy swego najwspanialszego dzieła, zostawiając Edwarda samego w ponurym zamczysku. Tutaj można by zacząć rzucać jakieś uwagi, pytać, jakim cudem nad amerykańskim miasteczkiem góruje zamek doktora Frankensteina, ale jaki to ma sens? Oczywiste jest, że był to celowy zabieg reżysera.
Niezwykle wrażliwy chłopiec po wielu latach trafia do pozornie idealnego miasteczka – wszystkie domy i samochody mają pastelowe kolory, wszyscy mężczyźni wyjeżdżają i wracają z pracy jednocześnie, a wszystkie kobiety spędzają dni na prowadzeniu domu i pilnowaniu piesków. Idealny jest kontrast wynikający z zestawienia pozornie dobrego świata ludzi z Edwardem, który momentalnie staje się lokalną sensacją.

Film ukazuje, że piękno i dobro znajdują się we wnętrzu człowieka, ale robi to w naprawdę magiczny sposób. Porusza też temat odtrącenia, braku akceptacji i zrozumienia przez społeczność. Mogłoby wydawać się, że to Edward jest tym złym, jego wygląd może przestraszyć, okazuje się jednak, że ci „idealni” ludzie są od niego gorsi, nie potrafiąc zaakceptować jego odmienności i bezustannie próbując go wykorzystać.

Szczerze polecam zapoznanie się z tym filmem, który śmiało można nazwać nowoczesną baśnią.

Jaskier

Read Full Post »

Obecnie Hollywood wypluwa mnóstwo filmów oznaczonych słowem „parodia”. Śmiało można powiedzieć, że obecny styl tego typu produkcji ukształtował się wraz z pierwszym „Strasznym filmem” (2000),  a następnie rozpoczął szaleńczy spadek z równi pochyłej. Dostaliśmy kontynuacje i masę filmów opartych na tym samym schemacie. I nie, nie są to dobre produkcje, „Totalny kataklizm” (niestety 2008, nie chodzi mi tutaj bowiem o film z Rowanem Atkinsonem) i „Wielkie kino” (2007) to filmy wręcz obrzydliwie złe, wyposażone przez chorych twórców w słabe, w większości dosyć prymitywne żarty. Podobno trzecia część „Strasznego filmu” jakoś się tam wybija na tle pozostałych, ale nie bardzo mam ochotę na sprawdzanie tego, gdyż mogłoby okazać się, że byłoby to kolejne zmarnowane półtora godziny.

Dawno, dawno temu tworzył, obecnie już świętej pamięci, Mel Brooks. Był reżyserem i aktorem komediowym zarazem. Dzięki niemu było nam dane zobaczyć takie filmy, jak „Kosmiczne jaja” (1987; parodia filmów sf, głównie Gwiezdnych wojen) „Robin Hood: Faceci w rajtuzach” (1993; parodia filmów o banicie z Sherwood, a w szczególności wersji z Kevinem Costnerem), czy „Dracula – wampiry bez zębów” (1996). I, jeżeli chcemy zobaczyć parodię, to warto sięgnąć do jego filmów.
Wczoraj widziałem „Młodego Frankensteina” (1974), który oczywiście parodiował wcześniejsze ekranizacje powieści Mary Shelley. Fabuła i momentami celowo przesadzona gra aktorska są świetne. Ci wszyscy wieśniacy mówiący z przesadnie „niemieckim” akcentem, postać asystentki naukowca, gagi, rewelacyjny Igor (w tej roli Marty Feldman) wszystko to współgra z całkiem zgrabnie poprowadzoną historią o przybyciu Fredericka Frankensteina do zamku jego przodków, gdzie zdolny naukowiec odnajduje zapiski dziadka, które pozwalają mu ożywić martwe ciało. Przełamuje początkową niechęć do szarlatańskich jego zdaniem praktyk i rozpoczyna eksperymenty.
Wszystko to obficie oblane jest sosem pastiszu i ironii, bo trzeba pamiętać, że horrory z lat ’30 z biegiem czasu zaczęły przypominać autoparodie, a po wyciągnięciu z nich wszystkiego, co można było wyciągnąć, musiały pójść w odstawkę, ustępując filmom o gigantycznych mrówkach (co związane było z obawą przed wojną atomową, wiecie – promieniowanie, szaleni naukowcy, te klimaty).

Oczywiście film nie jest horrorem, to przezabawna komedia, której uroku dodaje fakt, iż w hołdzie klasykom obraz jest czarno-biały. Szczerze polecam, jak również pozostałe filmy tego reżysera.

Jaskier

Read Full Post »

Uwaga! Możliwe spoilery dotyczące fabuły!
Gwoli ścisłości, Gra o tron to tytuł pierwszego tomu n-tomowej (przy n dążącym do nieskończoności) sagi fantasy autorstwa George’a R.R. Martina. W porównaniu do takiego Władcy Pierścieni, czy Sagi o wiedźminie pierwszym, co rzuca się w oczy, jest znacznie mniejszy nacisk kładziony na magię i elementy fantastyczne w ogóle. Owszem, magia, smoki etc. istnieją w tym uniwersum, lecz nie stanowią jego głównej części. To miejsce zajmują intrygi, krew i cycki. W różnej kolejności, zależnie od tego, oczami której postaci widzimy świat. Martin zastosował bowiem prosty podział na rozdziały dziejące się w różnych zakątkach wykreowanego przez niego świata, poprzez przypisanie ich do różnych bohaterów. Przez kilkanaście stron czytamy o wydarzeniach na mroźnej północy, by za chwilę przenieść się do leżącej na południu stolicy. Zabieg ciekawy i godny pochwały.
Mam jednakże z jego twórczością pewien problem. Zacznijmy jednak od początku.

Po raz pierwszy zetknąłem się  z tym uniwersum za sprawą serialu emitowanego na HBO, po obejrzeniu kilku odcinków bez namysłu zakupiłem pierwszy tom. Z racji obowiązków, nazwijmy to, okołoszkolnych, troszkę mi zeszło ze skończeniem lektury. Nie chcę tutaj za bardzo spoilerować, choć przed tym ostrzegłem na wstępie. Powiedzmy, że Sean Bean ginie… tak, znowu. Facet nie ma szczęścia do ról. Z powodzeniem mógłby zagrać Kenny’ego w aktorskiej wersji „South Parku”.
Akcja sama w sobie jest ułożona całkiem zgrabnie, podoba mi się intryga i cały ten burdel towarzyszący walce o władzę w świecie, który, jak czytałem, oparty jest na Wojnie Dwóch Róż.

Oczywiście jest tu masa głupot, jak chociażby ten wymysł z zimą, która niewiadomo kiedy nadejdzie i niewiadomo jak długa będzie. A w tym świecie pory roku trwają latami… właśnie zdałem sobie sprawę z tego, jak głupio to zabrzmiało. Społeczeństwo przypominające średniowieczne nie byłoby w stanie przygotować się na kilka lat zimy. W naszym świecie na przednówku brakowało jedzenia, a zima trwała przecież tylko kilka miesięcy.
Drugim dziwactwem są plemiona Dothraków. Można powiedzieć, że są „luźno” wzorowane na azjatyckich ludach koczowniczych. No i nie trzyma się to kupy. Powiedziane jest, że władcy boją się najazdu Dothraków, że nie potrafiliby się z nimi zmierzyć, że zamknęliby się w twierdzach, których Dothrakowie nie potrafią oblężać, że nikt nie odważyłby się zmierzyć z nimi w otwartym polu. E… gówno prawda? Dothrakowie nie uciekają przed wrogiem, bo honor wojownika im na to nie pozwala, a w pierwszym tomie nie wyłapałem u nich zbytniego przywiązania do łuków. Zbierzcie kilkuset ciężkozbrojnych chłopa, wykonajcie trzy szarże i rozgromicie każdą bandę ubranych w skórę dzikusów, którzy sami pchają się pod miecze. Wiecie, porównując to do relacji historycznych – Tatarzy stanowili zagrożenie w otwartym polu, bo, siedząc w siodle, potrafili doskonale strzelać z łuku i stosowali uniki, manewrowali. W innym wypadku wysłanoby przeciw nim jazdę, dostaliby kilka razy i byłby spokój. Tutaj to jest strasznie abstrakcyjnie i, jak widać, oderwane od zasad logiki.

A teraz czas na moją największą bolączkę związaną z tą sagą. Martin jest wredny. Zabija każdego bohatera, którego możemy polubić. Gdy w niezbyt zadowalający mnie sposób dowiedziałem się, kto ginie  w drugim tomie, stwierdziłem, że nie, kurde koniec, olewam to. I stoi na półce książka, która kosztowała mnie przeszło pięć dych i nie mam na razie zamiaru jej przeczytać. Bo wiecie, przyzwyczajony jestem do sienkiewiczowskiego podejścia. W stylu: „O nie, mamy problem! Panie Zagłoba wymyślże pan jakiś fortel.” I Zagłoba wymyśla niesamowity fortel, który jakimś cudem udaje mu się wcielić w życie i zrealizować szczęśliwe zakończenie. Podobnie pisał/pisze (bo kto go tam wie z tą zapowiedzią kolejnej książki o wiedźminie) Sapkowski. „O nie, jesteśmy w lochu inkwizycji, któż nam pomoże, jutro egzekucja.”  I zjawia się ktoś, kto wyciąga bohaterów z lochu. U Martina tego brakuje, ja wiem, że to wynika z przyjętej przez niego konwencji, o braku sprawiedliwości, o tym, że to nieprawda, że dobro zawsze tryumfuje, czy inny bullshit. Jest to oczywiście jakiś powiew świeżości (abstrahując od tego, że pierwszy tom został wydany w 1996 roku) w skostniałym gatunku fantasy, ale, na litość boską „Życie nas dosyć męczy, nie męczcie nas jeszcze w książkach”, że pozwolę sobie zacytować Sienkiewicza. Bo książki czyta się dla rozrywki.

Oczywiście propsy za postać Tyriona Lannistera, a jeśli przeczyta to ktokolwiek, kto miałby poglądy zgoła inne, to jestem w stanie to zrozumieć i uszanować. Także więc peace.

Jaskier

Read Full Post »

Kilka dni temu zaliczyłem seans filmu Abraham Lincoln: Łowca wampirów.
Jest on tak niesamowicie głupiutki, że w tej swojej głupocie stanowi świetne źródło rozrywki. Zawiera masę nonsensów, ale nie oszukujmy się, ktoś wpadł do studia z pomysłem nakręcenia filmu o prezydencie Stanów Zjednoczonych szlachtującym wampiry. No bo wiecie, wampiry są ostatnio na topie. Niestety, stricte komiksowa konwencja powoli rozmywa się w trakcie seansu na rzecz patetycznych przemów i przesadzonej, typowo zjednoczonostanowej, powagi.

Abraham Lincoln… przez większość czasu jest niczym nieskrępowaną jazdą bez trzymanki z kilkoma niezwykle ciekawymi pomysłami, jak choćby samym faktem, że prezydent zajmował się walką z wampirami. To jest kurde genialne! Bardzo żałuję, że u nas nie powstało i jeszcze długo nie powstanie coś w stylu Józef Piłsudski: Pogromca wilkołaków. I nie chodzi tu nawet o kwestię sfinansowania filmu z gatunku akcja/fantasy, no bo u nas nie ma pieniędzy na tego typu produkcje – polskie kino najzwyczajniej w świecie nie jest jeszcze na etapie realizowania takich projektów. A szkoda, bo czasem dobrze by było obejrzeć jakąś nieszkodliwą głupotkę wyprodukowaną u nas.

Podobał mi się występ Dominica Coopera, choć rola była obrzydliwie oczywista, toteż ominął mnie efekt zaskoczenia związany z historią postaci odgrywanej przez tego aktora. Pozytywnie wypadł też kojarzony przeze mnie dotąd jedynie z Tristana i Izoldy oraz Iluzjonisty Rufus Sewell, chociaż jest chyba najbardziej oczywistym czarnym charakterem, jakiego widziałem. Aż dziwne, że reżyser nie skorzystał z umiejscowienia czasu akcji w wieku dziewiętnastym i nie dał mu monokla oraz wąsika do podkręcania.
Oczywiście moje pochwały dotyczą wpasowania obu postaci w kreskówkowo-komiksowy styl filmu.
Wampiry przedstawiono dosyć tradycyjnie, porzucając jedynie śmierć w wyniku wystawienia się na działanie promieni słonecznych. Także jest dobrze, no bo, hej! nie mogło by przecież aż tak źle. Poza tym, ciężko by im było nie wychodzić z domów w dni słoneczne, w końcu mieszkały na Południu.

Jak już pisałem, fabuła jest naprawdę głupia, ale – co trzeba zaznaczyć – świat przedstawiony nie zapada się pod własnym ciężarem, więc nonsensy jesteśmy w stanie wybaczyć. Wszak jest to film o Abrahamie Lincolnie, który za pomocą siekiero-strzelby* szlachtuje wampiry. Zachowuje wewnętrzną spójność i to jest plus. Za to dosyć mocno razi wykorzystywanie najbardziej oklepanych klisz w historii kina, autor scenariusza wybitnie się na tym polu nie popisał. Najwidoczniej cała kreatywność poszła na tytułowy koncept.

Film nieźle się do oglądania, na przykład na luźny wieczorek z niewymagającym amerykańskim kinem akcji. Jeśli jesteśmy w stanie przeżyć momentami zbyt przytłaczające ilości amerykańskiego patriotyzmu oraz natłok klisz, to jest to średnio-dobra pozycja.

Jaskier

*Czujecie to?

Read Full Post »

W Hollywood powstają różne filmy – jedne lepsze, drugie gorsze, a te trzecie beznadziejne.

W 1981 roku powstał film Zmierzch tytanów. I, kurde, ten film jest niemiłosiernie głupi! Nie mówię tutaj o efektach specjalnych, które już w momencie premiery były przestarzałe. Te wszystkie kukiełki i modele nadają specyficznego klimatu, jeśli ktoś lubi taki retro-styl, to wciąż mogą się podobać.

Niewiarygodnie głupia jest fabuła. Infantylizm historii przedstawionej w tym filmie również może być oznaką starzenia się, ale pamiętajmy, że w tamtych czasach powstały produkcje, które fabularnie sprawdzają się również dzisiaj.

Perseusz – główny bohater – jest synem Zeusa. I wygląda na niezłego idiotę. Przez większą część filmu biega z tak niewyobrażalnie tępym wyrazem twarzy, że nie jesteśmy w stanie uwierzyć w to, że to on jest bohaterem. Z tym swoim dziwnym grymasem pasuje raczej na pachołka bohatera albo nawet pachołka tego pachołka. Jest niczym niedający się lubić Arnold. Kozy mu paść, a nie żenić z księżniczką. Która jest urocza, chociaż niewyobrażalnie naiwna i zakochuje się w kimś, kto wchodzi jej w nocy do sypialni. I ten ktoś nie wygląda na specjalnie bystrą osobę.

Cała „fabuła” opiera się na konflikcie pomiędzy profesor McGonagall i ukochanym (bo przystojnym) synem Zeusa. Czyli naszym głąbem. Zawistna bogini pragnie zemsty, ponieważ jej zdaniem bogowie wymierzyli jej synowi zbyt surową karę za to, że był debilem. Coś tam straszy i żąda ofiary z księżniczki. To daje nam możliwość oglądania Perseusza i jego tępej gęby podczas kolejnych przygód. Na które zabiera księżniczkę, a potem odsyła ją do miasta. Tak. Tak właśnie postępuje nasz bohater. Ale czego innego można się było spodziewać po kimś takim?

Mniej więcej tak jakoś teraz następuje najgłupszy moment w całym filmie – bogowie przychodzą z pomocą i zsyłają Perseuszowi (który oczywiście jest tym faktem zdumiony) mechaniczną sowę, najprawdopodobniej będącą prototypem R2D2… To jest po prostu złe. Złe i głupie zarazem. Kto to kupi? Czym kierowali się autorzy scenariusza? Jaki to ma związek z mitologią grecką? Jaki to ma związek z jakąkolwiek mitologią?

Oczywiście Perseusz wychodzi zwycięsko ze wszystkich opresji (głównie dzięki tej nieszczęsnej sowie), ratuje księżniczkę i żyją długo i szczęśliwie, gdyż – całe szczęście – nikt nie wpadł na pomysł stworzenia kontynuacji.

Filmu nie polecam. Został obficie wyposażony w głupotę, główny bohater jest kretynem i wrzucono tam skonstruowaną przez Hefajstosa mechaniczną sowę. Fajną ma tylko księżniczkę.
I efekty specjalne, jeśli lubisz taki oldskul.

Jaskier

Read Full Post »

Witam!

Witam wszystkich czytelników, którzy dobrnęli tu poprzez czeluście Internetu.

Będę się tutaj dzielił z Wami moją opinią na temat filmów, książek, gier i różnych innych dupereli.

Jaskier

Read Full Post »