Feeds:
Wpisy
Komentarze

Posts Tagged ‘Disney’

Oscary rozdane, czas rozdać najważniejsze Jaskiery.
Oto, moim skromnym zdaniem, pięć najlepszych rozrywkowych filmów 2016 roku. :D

Kolejność według daty polskiej premiery.

***

Ave, Cezar!, reż. Joel Coen, Ethan Coen

Ave, Cezar! idealnie chwyta pewne wyobrażenie o Hollywood i przerabia je na język filmowy. Jedna wytwórnia i jeden człowiek, który jest za wszystko odpowiedzialny, tysiące spraw, których musi upilnować i dopiąć na ostatni guzik.
Josh Brolin wywiązuje się z powierzonej mu roli fenomenalnie, a i drugiemu planowi nie można nic zarzucić. Mimo iż konkretne role to pewne znajome stereotypy, to zostały rozpisane i zagrane bardzo elegancko.
Film jednak przede wszystkim wygląda niesamowicie – różnorodne plany zdjęciowe, scenografia, kostiumy z epoki, a wszystko starannie uchwycone okiem kamery.
Polecam. ;)

Po więcej zapraszam do mojego tekstu, który powstał ponad rok temu: KLIK.

***

Kapitan Ameryka: Civil War, reż. Anthony Russo, Joe Russo

Kolejny film na tej liście jest zgoła odmienny – dynamiczny, pełen akcji i humoru, ale jednocześnie potrafiący zatrzymać się, dać bohaterom czas na porozmawianie, widzom na złapanie oddechu. W finale w odpowiedni sposób uderza w cięższy ton, nie popadając przy tym w zbędny i nudny patos.
Nie sposób nie zauważyć, że sukces tej produkcji w lwiej części gwarantowany jest przez to, że to niejako kolejna część serii. Znamy te postaci od lat, widzieliśmy ich rozwój i zmiany ich relacji, dzięki temu doskonale rozumiemy, kto jest kim i dlaczego opowiada się po którejś ze stron.
Jednocześnie Civil War stanowiło bardzo dobre wprowadzenie dla nowych postaci – Black Panthera i Spider-Mana. Kto wcześniej czekał na film o królu Wakandy przebranym za czarnego kota?

Jeśli na Infinity War Marvel naszykuje coś jeszcze lepszego (wszak dopiero to będzie zwieńczeniem trzech faz MCU), to nie wiem, jak taką porcję wrażeń wytrzymam, nie mdlejąc w kinowym fotelu.

Po więcej zapraszam do mojego tekstu: KLIK.

***

Zwierzogród, reż. Byron Howard, Rich Moore

Jedyny film na tej liście, którego w ciągu roku szerzej nie omawiałem na moim blogasku. Za to od czasu premiery zdążyłem obejrzeć go w dwóch wersjach językowych. :P
W minionych latach produkcje Disneya nie były jakoś szokująco dobre, jasne, ciężko się doczepić do Krainy lodu czy coś, ale moim zdaniem ostatni naprawdę dobry Disney był w 2012 roku (Ralph Demolka). Zwierzogród robi robotę.
Jest tutaj mnóstwo ciekawych, dobrze zrealizowanych pomysłów. Sposób, w jaki skonstruowano tytułowe miasto, jest niesamowity, powinni zrobić jakiś animowany serial na DisneyXD o pracy policji i pokazywać, pokazywać tej kreatywności jak najwięcej.
Żarty są świetne i różnorodne, chociaż w głównej mierze opierają się na cechach zwyczajowo przypisywanych poszczególnym gatunkom zwierząt – leniwce są powolne, króliki mają dużo potomstwa etc. Oklepane, ale w tym przypadku jakoś tak magicznie działa.
Morał jest w porządku, mimo iż po prostu to banalne hasełko o tym, że nie wolno oceniać innych pochopnie, że ludzie zwierzęta się zmieniają. Proste, aczkolwiek podane w odpowiedni sposób.

Niestety, mogę porównać tylko z Moaną, więc nie wiem, czy Oscar jest w pełni zasłużony, czy pozostałe produkcje nie okazałyby się moim zdaniem jeszcze lepsze. Na pewno Zwierzogród jest lepszy od Moany.

Podsumowując – bardzo, bardzo dobra animacja, nadaje się zarówno dla maluchów, jak i dorosłych. 8/10, polecam.

***

Arrival, reż. Denis Villeneuve

Arrival pojawiło się znikąd. To nie film superbohaterski, nie ma wielkich robotów, ani choćby nawet spektakularnych wybuchów w CGI. Za to posiada kosmitów oraz – przeciwnie niż wiele innych produkcji – scenariusz zawierający fabułę. Autentycznie wciągającą, klimatyczną, zaskakującą fabułę.
Film porusza istotną kwestię tego, jak ważna jest komunikacja – w zasadzie cały jest o tym, że różni ludzie, z różnych stron świata na jakiś sposób próbują porozumieć się z obcymi, dowiedzieć się, dlaczego przybyli. Jednocześnie pokazuje, że pomimo braku tak drastycznych różnic, jak między ludźmi, a heptopodami, poszczególne kraje nie są w stanie dogadać się i w stu procentach współpracować.

Cały czas jest to także świeży i doskonały film o przybyciu obcych.

Po więcej zapraszam do mojego tekstu: KLIK.

***

Rogue One, reż. Gareth Edwards


Brudne i brutalne – Gwiezdne wojny, na jakie czekałem. The Force Awakens nie spełnił nadziei, jakie w nim pokładałem, ale Rogue One dał mi za to jeszcze więcej.

Oczywiste jest to, że filmy wchodzące w skład głównej sagi pewnych granic przekraczać nie mogą – muszą iść utartymi ścieżkami, podążać bezpiecznymi szlakami Kina Nowej Przygody. Miejsce na eksperymenty, różnej maści skoki w bok pojawiło się na szczęście w nowo powstałym fragmencie Expanded Universe, produkcjach z nagłówkiem A Star Wars Story, których to pierwszym przedstawicielem był Rogue One.
Jest to film inny od znanych nam Star Warsów, lecz jednocześnie mocno osadzony w stylistyce, a także świecie Odległej Galaktyki. Czuć, że wydarzenia z tego filmy dzieją się za rogiem, na zapleczu tego świata.
W mojej opinii są to najlepsze Gwiezdne wojny od czasów Imperium kontratakuje.

Po więcej zapraszam do mojego tekstu: KLIK.

***

Uff, w końcu podsumowanie minionego roku za nami.

Co według Was wypadło najlepiej? Zapraszam do komentowania. ;)

Jaskier

PS Pozwolę sobie jeszcze zamieścić adnotację o tym, czego nie udało mi się zobaczyć w minionym roku, a na co miałem ochotę wybrać się do kina:

Zmartwychwstały
Kung Fu Panda 3
Łowca i Królowa Lodu
Gdzie jest Dory?
Księga dżungli
Tarzan: Legenda
Ghostbusters

Read Full Post »

Ostrzeżenie: tekst zawiera duże ilości SPOILERÓW.

Gdy siedziałem w kinie i pojawiło się logo Lucasfilm, po nim tytuł, charakterystyczny przesuwający się tekst, a z głośników zabrzmiała genialna muzyka Johna Williamsa, to poczułem to coś. Wspaniałe uczucie oglądania Gwiezdnych wojen na sali kinowej towarzyszyło mi przez pewien czas projekcji, jednakże w pewnym momencie coś pękło, przestało grać. Nowe starłarsy od Disneya nie okazały się spektakularną, artystyczną klapą, ale gdzieś się coś po drodze pogubiło i mimo naprawdę mocnych, wybornych pod względem klimatu scen, trochę się zawiodłem, a powtórny seans jedynie mnie w tym przekonaniu potwierdził. Po prostu te wszystkie zasłyszane pochwały pod adresem tej produkcji odbiły mi się czkawką. Przebudzenie Mocy odebrałem jedynie jako prolog, przystawkę do nadchodzącego dania głównego. Niestety – przystawkę składającą się w sporej części z odgrzewanego kotleta.

Bo o czym jest ten film? Na pustynnej planecie (ale nie-Tatooine) nie-Rebeliant przed złapaniem przez nie-Imperium przekazuje nie-RD-D2 informację, od której zależą dalsze losy wojny. Droid trafia w ręce Rey, która z jednej strony chciałaby odlecieć daleko od tej kuli piachu, ale z drugiej strony coś ją tu trzyma. Dziwnym zbiegiem okoliczności w samym środku konfliktu ląduje Han Solo, tym razem z racji powagi wynikającej z wieku przyjmujący rolę mentora dziewczyny, odwiedzają kantynę pełną podejrzanych typów, a potem to już jest odtwarzanie scen z Nowej nadziei. No i super, elementy dodane, które nie stanowią powtórzenia schematów fabularnych z Oryginalnej Trylogii wypadają na tyle dobrze, że zestawienie ich z tak wieloma kopiami pomysłów ze starszych filmów budzi we mnie spory niesmak. Jakby zabrakło dobrych pomysłów na zrobienie całego filmu i z tego powodu doszło do recyklingu. Przez to, zamiast rozwijać postacie i ich wątki, twórcy skupiają uwagę na ciągłym puszczaniu oka do fanów. Myślcie sobie, co chcecie, ale pod względem pomysłów nawet Mroczne widmo próbowało być czymś nowym. W przypadku tego filmu J.J. Abrams zatrzymał się w pół drogi, tworząc produkcję, która jest bardzo mocno przesiąknięta gwiezdnowojennym klimatem, ale jednocześnie aż za bardzo widać, że jest tworzona przez fanów. Wiecie – John Boyega przynoszący na plan filmowy figurkę Hana Solo, żeby wydębić od p. Forda podpis, potem ekscytujący się podczas oglądania zwiastuna, na którym dobywa miecza świetlnego – to wszystko jest bardzo spoko, ale podczas oglądania filmu miałem wrażenie, że zaraz grany przez niego Finn poprosi Hana Solo o autograf. To samo dotyczy Daisy Ridley, która gra Rey. Gdy dziewczyna orientuje się, że leci Sokołem Millenium, to dość naturalne, że sprawia jej to masę frajdy. Gdy dopytuje, czy ten statek pokonał trasę na Kessel w czternaście parseków*, a Han Solo ją poprawia, że w dwanaście – to niesamowicie gra, ale potem jest zdecydowanie przeciągnięte. Jakby Rey dostawała nerdgazmu od samego siedzenie w fotelu drugiego pilota.

W ogóle z Rey jest taki problem, że jest przedobrzona. W Nowej nadziei Luke ledwo dawał sobie radę z odbijaniem strzałów latającej na sznurku kulki, zbyt wiele nie walczył, na dobrą sprawę dopiero podczas ataku na Gwiazdę Śmierci wykazał silny związek z Mocą. Tutaj Rey wymiata. I początkowo było to na swój sposób urocze, gdy na przykład mówi Finnowi, że potrafi uciekać nietrzymana za rękę lub rozprawia się z przeciwnikami, nim ten zdąża jej przyjść z pomocą. Ale z czasem robi się tego tyle, że zaczynamy zdawać sobie sprawę z tego, że nic nie może jej zagrozić. Jest niezniszczalna. Nawet wtedy, gdy zostaje złapana, to po chwili udaje się jej uciec. Ciężko wyobrazić sobie jakiś poważny problem w jej przyszłości, przez co trudno traktować tę postać na poważnie. Zahacza o parodię bohatera, tak jak Squirrel Girl w Marevlu.
Po Internecie hula teoria, według której jej potęga oraz łatwość w posługiwaniu się Mocą, związane są z treningiem Jedi, który odbyła w dzieciństwie, a który dla bezpieczeństwa został wymazany z pamięci, ale to prowadzi do kolejnej, naprawdę dużej wady filmu.

Przebudzenie Mocy jest tak naprawdę jedynie wstępem do fabuły. Jak jakiś komiks wydany na kilka tygodni przed premierą.
Historiozofia tej części nie trzyma się kupy i tak naprawdę ma jeden cel – upodobnić uniwersum do tego ze Starej Trylogii. Mija trzydzieści lat od śmierci Imperatora, istnieje jakaś tam Republika, ale główni bohaterowie Jasnej Strony skupieni są wokół organizacji o nazwie Resistance. Po drugiej stronie barykady stoi złowieszczy First Orderktóry jakimś cudem technologicznie oraz ekonomicznie przewyższa Imperium. Wiadomo, że na drugi dzień po śmierci Imperatora nie nastał w całej galaktyce czas pokoju i miłości, ale – jak na moje – przez trzydzieści lat nowo ukształtowana Republika powinna spokojnie stać się dominującą siłą. Tym bardziej absurdalne jest to, że First Order był w tym czasie w stanie przerobić jakąś planetę w gigantyczną broń, która zasysa energię z gwiazdy i może strzelać na drugi koniec galaktyki. I nie chodzi mi o fizyczny absurd tego pomysłu, po prostu głupie jest dla mnie to, że przez te lata Republika nie rozprawiła się z niedobitkami Imperium, pozwoliła im urosnąć w siłę na tyle, by stanowiły zagrożenie. Na dodatek zamiast normalnie walczyć z First Order, to bawi się w jakieś podchody i formuje organizację militarną. Co stało za tym pomysłem? Nostalgia za czasami Rebelii? To się kupy nie trzyma. O ile odwoływanie się do Imperium jako potężnego tworu politycznego, którego chwała powinna powrócić, ma sens po tej złej stronie, to nie widzę powodu, by Republika po otrzymaniu pierwszej informacji o Bothan o budowie trzeciej (sic!) Gwiazdy Śmierci nie zebrała flotylli i nie poleciała rozgonić tego całego towarzystwa, zamiast bawić się w partyzantów i latać kilkoma myśliwcami jak za starych dobrych czasów.

I właśnie ta nieszczęsna kolejna Gwiazda Śmierci. Jedynym celem jej istnienia było wysadzenia kilku planet, na których urzędowała Republika, by przywrócić status quo znany ze Starej Trylogii. Jak gdyby trzydzieści lat konstruowania struktur państwowych, politycznych spisków oraz intryg, sojuszy oraz zdrad, nagle krzyknęło w trwodze i nagle ucichło. Smutna prawda jest taka, że Przebudzenie Mocy wykasowało to wszystko, by ustawić ponownie sytuację, w której jakiś tam ruch oporu stawia czoła wyższemu porządkowi narzucanemu całej galaktyce przez przedstawicieli Ciemnej Strony Mocy.
Zamiast rozwijać historię, to jedynie przygotowuje pod nią grunt. To odnalezienie Luke’a Skywalkera powinno być osią fabuły tego filmu. Został wciśnięty do ostatniej sceny, żeby pokazać fanom, że wciąż żyje. Taka tania zagrywka rodem z Power Rangers, tylko że tam na następny odcinek czekało się tydzień, a nie dwa lata. Przebudzenie Mocy nie jest samodzielnym filmem i to jest cholernie przykre.

Film cierpi również na niedorozwinięcie postaci. O ile o Rey można coś powiedzieć, to Finn jest zagadką. Ot, był szkolony na szturmowca, ale podczas pierwszej misji doznał szoku i stwierdził, że chce sam decydować o swoim losie. I potem zakochał się w dziewczynie. Jego życiorys „nieco” przypomina losy Disneyowskich księżniczek z lat ’80. I przez „nieco” rozumiem bardzo dużo. Na dobrą sprawę nie ma tam jednak nic więcej.

Jeszcze bardziej zaniedbany przez scenarzystów jest Poe Dameron, pojawiający się na ekranie na początku i już mamy wrażenie, że on i Finn będą przygodować wspólnie, ale potem się okazuje, że jednak nie, gdyż dzielny pilot umiera i były szturmowiec jest skazany na to, by radzić sobie samodzielnie. Ale potem się okazuje, że jednak nie i Poe bohatersko powraca w całkiem fajnej scenie bitwy, by następnie stać się tym pilotem, który niszczy trzecią Gwiazdę Śmierci. I nie ma absolutnie nic więcej na jego temat – jest cwaniakiem i jest świetnym pilotem, tyle.

Jednak mistrzem (w zasadzie mistrzynią) braku rozwoju jest Kapitan Phasma. To ta dowódczyni szturmowców w srebrnej zrobi, obecna w kampanii reklamowej, przedstawiana w niej jako Bobba Fett tej trylogii, prawdziwa twardzielka, która radzi sobie w zdominowanym przez mężczyzn świecie. Pojawia się w filmie trzy razy i ani razu nie strzela, nie robi nic niesamowitego, w dodatku zostaje upokorzona poprzez wrzucenie do zsypu na śmieci. Można by ją zastąpić dowolnym kapitanem i nic by to w fabule nie zmieniło.

***

Czy jest więc w tym filmie coś dobrego? Oczywiście.
Nim jednak przejdę do największej zalety Przebudzenia Mocy, czegoś naprawdę świeżego w uniwersum SW, to pochwalę kilka innych kwestii.

Film wygląda obłędnie, przepięknie. Kombinacja praktycznych efektów specjalnych oraz stosowanego ze smakiem CGI daje niesamowity efekt. Mało który film potrafi dobrze to zrobić, Jurrasic World kulał przede wszystkim na tym polu. Tutaj wszystko jest niesamowicie plastyczne, aż chciałoby się wyjąć kawałek scenografii z ekranu, postawić na półce. Czuć, że to wszystko było wokół aktorów na planie. Miła odmiana po wszechobecnym greenscreenie z prequeli.

Humor jest bardzo dobry, nie ma tu mowy o dennych żartach o kupie. BB-8 sprawdza się w powierzonej mu roli maskotki tej części. Nie dziwię się, że internety go pokochały.

Wbrew pewnym obawom, Harrison Ford wcale nie zagrał swojej roli na odczepnego. Han Solo to w tym filmie ten sam cwaniaczek, jakiego poznaliśmy kilka dekad temu. Oglądanie tego aktora po raz ostatni w roli kosmicznego przemytnika było wielką frajdą. A tak, ostatni raz, bo Han Solo umiera w tym filmie. I jest to bardzo istotne dla następnej postaci.

Kylo Ren aka Ben Solo, mordując swojego ojca, ostatecznie zwraca się w kierunku Ciemnej Strony. Początkowo sądziłem, że ta postać to porażka. No bo wiecie, ziomeczek marzący o tym, by być jak Darth Vader, ubierający się na czarno, noszący maskę, by upodobnić się do swojego idola, a w istocie będący pod tą maską emo. Jednak im dłużej o tym myślałem, tym coraz bardziej zaczynałem dostrzegać zalety konstrukcji tego bohatera. Takiego czegoś jeszcze nie było – młody człowiek kuszony przez Ciemną Moc, rozdarty wewnętrznie, niestabilny emocjonalnie. Jest! wreszcie coś nowego. Kylo Ren jest także jedyną postacią w filmie, która faktycznie ma do podjęcia decyzję, jakiś dylemat, przez co ciekawi jesteśmy dalszych jego losów. Dlaczego o pozostałych nie można tak napisać? Co kierowało scenerzystą?

***

Niesamowite, ale wyszedłem z kina rozczarowany. Na pewno są tu godne zapamiętania sceny, ładne pożegnanie Harrisona Forda z rolą Hana, ale… ja czekam na coś nowego i mam nadzieję, że się doczekam.

Zbyt wiele dobrego przeczytałem na temat tego filmu przed premierą, przez co spodziewałem się czegoś naprawdę przełomowego, a brutalna prawda jest taka, że Przebudzenie Mocy jest filmem przeciętnym, który miał przypomnieć smak Starej Trylogii. Problem w tym, że ja takiego przypomnienia nie potrzebowałem, bo dzięki grom i serialom animowanym bez przerwy zdawałem sobie sprawę z tego, że to uniwersum i ci bohaterowie mają niesamowity potencjał.

 Jaskier

*Parsek jest jednostką długości, a nie czasu. Biblioteka Ossus podaje, że istotnie chodziło o odległość, do jakiej Han Solo był w stanie skrócić trasę, ale w niektórych źródłach można znaleźć przerobioną wersję tego dialogu, w której pojawiają się tajemnicze standardowe jednostki czasu. Osobiście jestem zwolennikiem pierwotnej wersji i dorobionej do niej ideologii. Niezwykle podoba mi się koncept przemytników ryzykujących wciągnięciem ich statku w czarną dziurę.

Read Full Post »

Pamiętacie ten lament internetów, gdy Disney kupił markę Gwiezdne wojny?
Albo potem ten ból dupy o wykasowanie z kanonu EU, co sprowadzało się do tego, że przyszedł ktoś i powiedział ludziom, że rzeczy, które się nigdy nie wydarzyły, naprawdę nigdy się nie wydarzyły?

Ja pamiętam i dalej mam trochę beki z ludzi, którym się wydawało, że taki transfer okaże się dla tej marki gwoździem do trumny. Ponieważ – jak można się przekonać, wchodząc do dowolnego marketu – Gwiezdne wojny już dawno nie miały się tak dobrze. W zasadzie nie pamiętam, żeby kiedykolwiek miały się lepiej. Przynajmniej u nas.

Disney nie po to wpakował miliardy dolarów w SW, żeby kurzyło się na półce, stąd decyzja o uznaniu EU niekanonicznym, gdyż łatwiej jest tworzyć, nie mając na sobie bagażu kilkudziesięciu lat różnej maści narośli. Marvel zupełnym przypadkiem również jest obecnie częścią koncernu Disney, toteż grzechem byłoby w takim układzie niezaczęcie pisania komiksów. I jasne, wcześniej też były nieustannie przez Dark Horse* wydawane historie obrazkowe ze świata SW, ale jakoś nie było o nich przesadnie głośno. Obecna sytuacja dowodzi, iż filmy istotnie napędzają sprzedaż komiksów oraz że EU jest fajne, ale najbardziej esencjonalne i napędzające sprzedaż są postacie z Oryginalnej Trylogii.
Darth Vader, Boba Fett oraz Han Solo są obrośnięci kultem niczym Jabba tłuszczem, a dodatkowe przedstawienie przemiany Luke’a z chłopaka z prowincji w rycerza Jedi z prawdziwego zdarzenia nikomu nie zaszkodzi.

Mniej więcej tym zajmują się wydawane obecnie tytuły – kilka jest poświęconych konkretnym postaciom i jeden główny, zatytułowany po prostu Star Wars. Z nim miałem się już okazję zapoznać, albowiem Egmont wydał we wrześniu album zbierający pierwsze sześć zeszytów. Dzisiaj po sporej obsuwie do sprzedaży trafił numer drugi Star Wars Komiks, w którym przeczytamy sześć zeszytów serii Darth Vader. No ale jego jeszcze nie przeczytałem, więc sorry, Winetou, napiszę o tym innym razem. Albo i nie.

Za Star Wars odpowiedzialni są Jason Aaron (scenariusz) oraz John Cassaday. Nazwisko tego pierwszego być może obiło się wam ostatnio o uszy, ale spokojnie, tutaj nikt nie zmienia płci. I teraz się zastanawiam, w przypadku której postaci byłoby to najdziwniejsze… chyba Chewbacci. John Cassaday to natomiast rysownik znany m.in. z serii współtworzonej z Jossem Whedonem – Astonishing X-Men. Wiele to mówi na temat tego, czego możemy spodziewać się po ilustracjach tutaj.

Akcja tych pierwszych sześciu zeszytów rozgrywa się krótko po zniszczeniu Gwiazdy Śmierci i zawiera zamkniętą historię cwanego ataku Rebelii na fabrykę Imperium, swoiste posłowie do tego wydarzenia i zaczątki kolejnych przygód. Powiedziałbym, że jest to rozegrane w bardzo gwiezdnowojennym stylu.
To znaczy – Han Solo niechętnie współpracuje z Rebelią, tak naprawdę skrycie licząc, że między nim i Leią coś zaiskrzy, ale w gruncie rzeczy jest poczciwym gościem, który tylko czasem strzela pierwszy. Księżniczka ewidentnie nie jest mu dłużna i widać, że też czuje do niego miętę. Jest między nimi chemia. Luke wciąż jest oszołomiony tym, że wczoraj hodował wodę na farmie, a dzisiaj ma ratować galaktykę i chce się czegoś więcej o swojej misji dowiedzieć. Darth Vader jest pieprzonym Darthem Vaderem, a Boba Fett z kolei kradnie szoł krótkim występem w roli – no cóż – łowcy nagród wynajętego przez Imperium. Uwielbiam też to, jak bardzo C-3PO okazuje się być nieprzydatny.
Duet Aaron-Cassaday daje radę w odtwarzaniu klimatu Oryginalnej trylogii. Panowie czują te postacie, prowadzenie ich wychodzi im niezwykle zgrabnie.

Widzimy więc, że twórcy machają do nas, mówiąc: Pamiętacie OT? My wiemy, za co ją polubiliście. Chodźcie, mamy tu tego więcej. Jeżeli tak mają wyglądać te komiksy, to bardzo chętnie będę je kupował i czytał. Jak już napisałem – od dziś w kioskach jest dostępny Darth Vader, natomiast już 9 lutego ma wyjść Princess Leia. Nie spodziewałem się, że Egmont będzie u nas wydawał aż tyle serii, ale jestem jak najbardziej za, jeśli wszystkie będą trzymać taki poziom.

***

Komentarz odnośnie komiksów w kioskach:

Super sprawa, tym bardziej w takiej formie. Widzicie, ludzie mają straszny ból dupy o to, że komiksy w Polsce są sprzedawane przede wszystkim w grubaśnych albumach, najczęściej w twardej oprawie i na jakimś lepszym papierze. Problemem zaporowym wydaje się być tutaj cena, ale  – niespodzianka! – tutaj nie ma i nie może być związku liniowego – jeżeli zawierający x zeszytów album kosztuje y zł, to jeden zeszyt w kiosku nie kosztowałby y/x zł. O wiele lepiej, gdy wychodzą wydania zbiorcze – jak Star Wars lub Marvel NOW!, które ruszyło na wakacjach. Jasne, linia Nowe DC ma dosyć zaporowe ceny, ale w sieci bez problemu można znaleźć sklepy, w których bez czekania na jakąś promocję można kupić te komiksy za 70% kwoty z okładki.
Gdyby nagle wszystko było wydawane w formacie i cenie Star Wars, to kupowałbym znacznie więcej, ale trzeba pamiętać, że decyzja nie zależy wyłącznie od polskiego wydawcy. Rozwiązaniem jest nabywanie tego, co jest dostępne, bo przecież tam nikt nie ma misji dostarczania komiksów czytelnikom – to jest biznes. Ruch w tym segmencie na polskim rynku spowodowany jest popularnością filmów, z powodu których coraz więcej ludzi sięga po komiksy. Dystrybutorzy dostrzegają to i widząc szansę na zarobek, próbują wdrożyć nowe pomysły. Tylko od odbiorcy zależy, co się będzie działo dalej.

***

Jako bonus – ciekawostka ortograficzna:

Po angielsku piszemy Star Wars, natomiast po polsku Gwiezdne wojny. Pamiętajcie o tym. Nie zmyślam.

Jaskier

*Notabene, w Polsce odpowiedzialny za dystrybucję był Egmont i po zmianach oraz restarcie tytułu wciąż jest, więc można śmiało rzec, że to taki PSL wśród wydawców.

Read Full Post »

Ralph Demolka był swego czasu dosyć silnie reklamowany na pewnym polskim portalu o tematyce gier i okołogrowej branży. Nie wiem, jak było w innych częściach Internetu, aczkolwiek podejrzewam, że podobnie. Sęk w tym, że niepotrzebnie napaliło to graczy na animację, która będzie tworzona z myślą o nich. Gdyż Ralph Demolka jest typową bajką Disneya, z morałem, z typowymi disneyowskimi kliszami i mogącą się podobać, ale jej grupą docelową z całą pewnością nie stanowili Gracze. Zwłaszcza tacy przez duże „G”.

Ponieważ ja do tej grupy społecznej nie należę, nigdy nie należałem i już chyba nie dam rady się do niej załapać, to spojrzałem na ten film nie z perspektywy kogoś, kto oczekuje ciągłych odniesień do kultowych produkcji i… no właściwie nie wiem, czego jeszcze się oni po tej animacji spodziewali. Co Ralph Demolka powinien zawierać ,by być filmem „dla graczy”? Został ten wątek poruszony na fanpejczu, gdy wrzuciłem obrazek z Ralpha…
Grodku, odpowiesz? Bo to Ty napisałeś komentarz.

Kiedy już zrozumiemy, że tak silnie obecne w kampanii marketingowej postacie, których wykorzystanie kosztowało Disney kupę forsy, pełnią jedynie formę ozdóbek, przeważnie przewijających się gdzieś w tle jako nagroda dla uważnych widzów, którzy z tłumu postaci potrafili wyłowić wzrokiem bohatera z gry Segi lub Nintendo, to albo ten fakt zaakceptujemy i będziemy cieszyć się widokiem znajomych twarzy, albo wpadamy w rozpacz i lamentujemy, że animacja nie jest o tym, że Sonic ratuje Księżniczkę Peach z rąk Ganona. No bo wiecie – kultowe postacie, będące twarzami konkretnych firm pojawiają się w zwiastunach, nawet mają swoje plakaty, ale ja ani przez chwilę nie przypuszczałem nawet, że mogą odegrać jakąś dużą rolę w fabule. Nikt nie powinien tak przypuszczać.

Jeżeli potraficie przeboleć marginalne znaczenie takich legend jak Sonic lub Bowser, to z pewnością docenicie wkład i zaangażowanie włożone przez autorów w tworzenie postaci na potrzeby filmu. Każda z nich jest na tyle charakterystyczna, że od razu się ją zapamiętuje, a parę głównych bohaterów bardzo łatwo polubić i zrozumieć ich sytuację.
Cała afera ma miejsce z powodu Ralpha – negatywnego bohatera Felix Zaradzisz. Olbrzym ma dość tego, że jest antagonistą, chciałby chociaż przez chwilę pobyć bohaterem, zdobyć medal, który od mieszkańców ich gry dostaje Felix za każdym razem, gdy pokrzyżuje jego plany. No i w zasadzie cały film jest o tym, że Ralph musi dowiedzieć się, iż to nie złoty krążek czyni kogoś prawdziwym bohaterem.
Z kolei Wandelopa jest postacią z gry Mistrz Cukiernicy, kolorowej ścigałki, w której zbudowane ze słodyczy autka jeżdżą po torach, których zjedzenie również mogłoby przyprawić kogoś o ból brzucha i zębów. Jej problemem jest jednak to, że jako niedokończona postać nie ma prawa brać udziału w wyścigach, żaden z zawodników nie chce widzieć jej na torze.

Jak łatwo się więc domyśleć, Ralph Demolka to przede wszystkim opowieść o tym, że pozory mylą, nie można nikogo oceniać po wyglądzie, trzeba paczeć wgłąb, gdyż każdy na swój sposób może być bohaterem. I ten morał jest zrealizowany bardzo uczciwie, ma to ręce i nogi, ciężko się do czegoś przyczepić.

Polecam wszystkim ten mądry, ładny i zabawny film. ;)

Jaskier

Read Full Post »

Fala pierwszego nerdgazmu jest już za nami, więc można przyjrzeć się pierwszemu zwiastunowi Avengers: Age of Ultron.

Co mi się rzuca w oczy?

  • Scarlet Witch wygląda świetnie. Z całym szacunkiem do geekowskiego betonu, oryginalny kostium z komiksów by nie przeszedł.
  • Quicksilver „na żywo” prezentuje się troszku lepiej niż na publikowanych jakiś czas temu zdjęciach z planu. Jednakże po cienkiej Godzilli naszły mnie wątpliwości, czy Aaron Taylor-Johnson to najlepszy wybór na protagonistę.
  • Głos Ultrona! <3
  • Mam nadzieję, że Hawkeye’owie również dokucza wizyta Lokiego w jego mózgu. Naturalnie, nie musi biegać nago wokół Stonehenge, wypadałoby jednak pokazać, że miało to na niego jakiś wpływ.
  • Ponoć Stark jedynie „odkopał” czyjś projekt podczas tworzenia Ultrona. Jeśli okaże się to prawdą, to wyjdzie całkiem zgrabny kompromis. Nie wynika to, rzecz jasna, z udostępnionego materiału, przeczytałem to w komentarzach pod udostępnionym zwiastunem. Podejrzewałem, że Hank Pym w jakiś sposób będzie współodpowiedzialny za stworzenie robota, gdyż to tłumaczy sięgnięcie po tę postać już w pierwszym filmie kolejnej fazy.
  • Kapitan nie ma kretyńskiego kostiumu.
  • Wykorzystanie utworu z Pinokia współgra z przewidywaną fabułą.
  • Hulkbuster!

Reasumując, zwiastun nie zrywa beretu, w zasadzie też nie informuje nas o niczym poza tym, że film będzie o Avengers walczących z Ultronem. Z jednej strony świetnie, że nie wszystko zostało zdradzone, ale z drugiej – jak dużo zostało jeszcze do zdradzenia?
Szczegóły dotyczące genezy Ultrona.
Rola Wandy i Pietro.

Winter Soldier i Mroczny świat okazały się lepsze od swoich poprzedników.
Czy Age of Ultron też tego dokona?
Przekonamy się w maju przyszłego roku. ;)

Jaskier

Read Full Post »

Nowa animacja od Disneya jest o śniegu. I lodzie. Co za niespodzianka.

Cały czas pada śnieg, pierwszą piosenkę wykonuje grupa ludzi zajmujących się handlem lodem, którzy śpiewają o lodzie. W trakcie wydobywania lodu. Co było niebezpieczne. Czy oni nie powinni się tam wszyscy potopić, skoro w takim stopniu podziurawili lód na jeziorze?
A tak serio – film jest dobry. Ma pewne wady, o których za moment, ale podobał mi się.

Jest to historia dwóch sióstr – Anny i Elsy – których dzieciństwo nie jest zbyt kolorowe, a i później niezbyt dobrze się układa. Choć wszelkie niesnaski miedzy nimi biorą się z siostrzanej miłości. To trochę pokręcone, jeśli się nad tym zastanowić, ale w sumie chyba prawdziwe. Elsa pragnie chronić Annę. Do tego stopnia, że nieświadomie ją krzywdzi. A potem jest oczywiście szczęśliwe zakończenie. W końcu to Disney.

Największą zaletą Krainy lodu (polski tytuł jest okropny) jest to, że konflikt nie ma genezy w jakiejś kosmiczno-diabolicznej złej sile. Na początku seansu pomyślałem – O nie, jadą do jakiejś lodowej wiedźmy. Chwilę później okazało się, że właśnie nie!
Pierwiastek magiczny, silnie przecież obecny w filmie, nie został przedstawiony w negatywnym świetle. Wręcz przeciwnie.
Dzięki temu zabiegowi twórcy z łatwością mogli pokazać, że zło nie bierze się znikąd, że jego źródeł należy doszukiwać się w ludzkiej głupocie, chciwości oraz innych negatywnych cechach charakteru, które mógłbym wymieniać bez końca, ale jaki jest tego sens?
Nie jest to oczywiście coś, czego byśmy nie widzieli w animacjach Disney’a wcześniej, ale miło wiedzieć, że firma nie zaniedbuje tego motywu. Dodatkowo, tym razem sięgnięto po wątek uprzedzeń na tle odmienności jednostki, przez co trochę zaleciało marvelowskim X-Men. Skojarzenie dosyć oczywiste, zważywszy na to, że jedna z postaci jest jak Bobby Drake. Dosyć dosłownie.

Odniosłem również wrażenie, że jest w tym filmie sporo autoironii, zahaczającej o autoparodię.
Po pierwsze, śmierć rodziców. Wyjeżdżają, mówiąc, że wszystko będzie dobrze i w następnej scenie ich statek tonie. To nie powinno dziwić, przecież to Disney, co drugi rodzic tam umiera, aczkolwiek nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że jest w tym doza sarkazmu. Tym bardziej, że w odróżnieniu od innych disney’owskich rodziców, nie uczą swoich córek niczego mądrego. Wręcz przeciwnie. Wpajają im coś, co przynosi negatywne konsekwencje.
Drugą sprawą jest wątek miłosny Anny i Hansa. Autoparodia – to słowo i tak chyba zdradza o wiele za dużo.

Razi mnie natomiast podejście rodziców do problemu. Wszystko zaczyna się bowiem, gdy księżniczki są dziećmi, więc królewska para powinna je uczyć, wychowywać. A oni je zamykają w zamku, próbując uciec od kłopotów. Przecież już kontynuacja Małej Syrenki pokazała, że to irracjonalne i, jak się po latach okazuje, nie przynosi niczego dobrego.
Mam też wrażenie, że projekt Olafa – bałwana – jest przesadnie karykaturalny. Ma kapitalne teksty, charakter marzyciela-optymisty i wykorzystano to, że jest bałwanem do wprowadzenia mnóstwa żartów sytuacyjnych, ale tak jakoś nie pasuje do pozostałych postaci. Ale to takie czepianie się nieco na siłę.

Są w filmie również piosenki, ale albo nie zapadają w pamięć, albo podczas seansu byłem zbyt rozkojarzony.  To raczej nie świadczy o nich zbyt dobrze, gdyż niektórych utworów z filmów Disney’a mogę słuchać w kółko. Tutaj niestety nie ma nic takiego.

Aczkolwiek główny wątek filmu oparty na motywie troski o bliskich, rozwój poszczególnych bohaterów i mnóstwo dobrych żartów sprawiają, że Kraina lodu jest produkcją, którą mogę śmiało polecić. Idźcie do kina, zwłaszcza jeśli lubicie śnieg, renifery, bałwany i całą resztę zimowej otoczki. Film wygląda pięknie, animacja robi wrażenie, a dubbing, do czego Disney nas już przecież dawno przyzwyczaił, prezentuje wysoki poziom. Nie wiem jedynie, jak wypada 3D, ponieważ oglądałem zwykłą.
Widział ktoś Krainę lodu w trójwymiarze?

Jaskier

PS I bardzo podoba mi się to, że jest to jedynie lekko zainspirowane Królową śniegu. Tak naprawdę Kraina lodu niewiele ma wspólnego z baśnią Hansa Christiana Andersena.

Read Full Post »

Siedzę wczoraj w kinowym fotelu, zastanawiając się, czy zostanie popełnione faux pas i przed Krainą lodu wyemitują zwiastun Nimfomanki, a tam na niepełnym ekranie pojawiają się napisy rodem z Parowca Willie’ego. Pomyślałem, że w ten sposób muszą się teraz zaczynać wszystkie animowane filmy tego producenta. Stwierdziłem, że fajnie by było obejrzeć w kinie coś w stylu tych pierwszych, prymitywnych, ale oczarowujących ogromem włożonych w nie pracy animacji.

I zaczął się Koń by się uśmiał – kilkuminutowa animacja łącząca styl pierwszych animacji Disney’a z dzisiejszą technologią cyfrową.

Bardzo dobry pomysł moim zdaniem, choć nie mam pewności, czy ktoś w takiej formie nie próbował już tego wcześniej.
Humor w animacji w głównej mierze oparty jest na slapsticku – uderzanie o coś, wpadanie w kaktusy i nadziewanie się na widły, te klimaty. W dużej mierze wynika również z samego sposobu wykonania, z wykorzystanego tu połączenia dwój rodzajów technik animacji.

Bardzo miła niespodzianka, nie miałem pojęcia, że coś takiego w ogóle powstało i jest puszczane w kinach przed właściwym seansem zamiast reklam portali randkowych.

Jaskier

Read Full Post »

Mignął mi dzisiaj oglądany przez brata na Disney XD, gdy wszedłem na chwilę do domu. Jeden z plusów tej stacji – emituje klasyczne animacje Disneya. Minusem jest to, że w, że się tak wyrażę, godzinach roboczych.

Omówmy się, że nie będziemy się przerzucać cytatami z Parandowskiego mającymi potwierdzić naszą erudycję i wykazać, że bajka nie jest zgodna z tym, czego uczą w szkołach.
Przy okazji, jeśli nie znasz Mitologii choć odrobinę, to gratuluję, oszukałeś system oświaty i to na całkiem pokaźną sumkę. Nie mówię, że trzeba od razu rzucać fragmentami z pamięci, ale ogólne pojęcia wypadałoby mieć. Bez Greków i Rzymian, którzy od nich wiele ukradli (no, nie tylko od nich), cywilizacja zachodnioeuropejska, do której wciągnął nas Mieszko I (taki facet, pewnie masz jego portret w portfelu), wyglądałaby zupełnie inaczej. Na pewno by w jakiejś formie się pojawiła, pod tym względem ludzkość przypomina ekosystem – miejsce umartych gatunków zajmują nowe – ale jest, jaka jest i handluj z tym.

Herkulesa paczy się całkiem przyjemnie, można powiedzieć, że wytrzymał próbę czasu. Zresztą to Disney, pod względem technicznym zazwyczaj jest u nich rewelacyjnie.

Dzisiaj, gdy nie mamy już siedmiu lat, razi przede wszystkim nijakość głównego bohatera. Herkules tutaj jest… po prostu herosem. To typowa historia, którą oglądaliśmy setki razy o niepasującym do społeczności chłopaku, który musi odnaleźć swoje miejsce na świecie blablablabla.
Owszem, przedstawili go jako celebrytę, sprzedają go w formie zabawek, malują na wazach, ale nie wnosi to nic do niego jako postaci. W jednym momencie jest dumny z tego, że jest wszędzie, jak swego czasu Marta Żmuda-Trzebiatowska, a w następnej, po otrzymaniu reprymendy, jego nastawienie drastycznie się zmienia. Ponadto nie jest jakoś specjalnie zabawny, śmieszyć może jedynie jego nieporadność względem Meg.

No i właśnie Meg – ciekawie narysowana, ze świetną historią, genialnymi tekstami i prawdziwą osobowością. Ona nie jest w tym filmie tylko po to, żeby być ładna i dać się ratować. Bardzo dobre podejście do postaci kobiecej.
No i ma tę piosenkę:
Przyjemna, w czołówce moich najulubieńszych.

Niestety pozostałe piosenki to głównie coś w rodzaju narracji w wykonaniu chóru muz. W gospelowej aranżacji.
Dlaczego? Jak? Kto dał temu pieczątkę?

Wielka szkoda natomiast, że swojej piosenki nie dostał Hades, który jest świetnym czarnym charakterem (choć go pokrzywdzili ci Amerykanie, wszędzie on jest tym złym). Kapitalne są sceny, w których się denerwuje, dosłownie zaczyna płonąć gniewem (nioch nioch). Gada jak najęty, manipuluje ludźmi, kłamie, snuje plany przejęcia władzy. I również ma świetne teksty. Wymiany zdań między nim i Meg są naprawdę warte zapamiętania. W porównaniu do wesolutkiego i nieco roztrzepanego Zeusa, Hades wydaje mi się nawet sympatyczniejszy. Wiele jest prawdy w twierdzeniu mówiącym, że czarne charaktery są o wiele ciekawsze od protagonistów.

W kwestii humoru jest niestety bardzo nierówno. Slapstick w wykonaniu Pegaza i Filokteta mnie absolutnie nie bawi, z kolei sługusy Hadesa mają kilka dobrych linijek i zawsze miło popatrzeć na to, jak ich władca wyładowuje na nich swój gniew. Pisałem wyżej o aspekcie technicznym – walka z hydrą wygląda jakoś kulawo. To właśnie ten moment widziałem dzisiaj w telewizji i nie zostałem porwany. Szkoda, bo na chwilę przed pokazaniem tego kłębowiska wężowatych głów spodziewałem się czegoś epickiego. Wielka szkoda.

Reasumując, Meg i Hades są świetni, całkiem sporo dobrych tekstów oraz zmieszanie z błotem i ulepienie od nowa historii Heraklesa (któremu w trakcie taplania w błocie zmieniono imię). Dla tekstów, Hadesa i Meg warto rzucić okiem.
O ile nie jesteś studentem historii, mającym niebawem egzamin ze starożytności.

Jaskier

Read Full Post »