Feeds:
Wpisy
Komentarze

Archive for Grudzień 2015

Pewnie się zorientowaliście, że ostatnio wytwórnie filmowe po brzegi zapychają serwery YouTube’a zwiastunami swoich potencjalnych hitów z premierą w 2016 roku. Od kilku tygodni regularnie pojawiają się zajawki kandydatów do tytułu Króla Lata. Cóż, nie sposób się dziwić, skoro walka będzie niezwykle zażarta (w „sezonie” zadebiutują między innymi: X-Men: Apocalypse, Captain America: Civil War, Batman v Superman, Warcraft). Każdy ma ochotę uszczknąć jak najwięcej z tego tortu nadziewanego dolarami i lukrowanego pochlebnymi opiniami widzów.

Ja się dzisiaj jednak skupię na kilku filmach, które najpewniej przemkną w cieniu SW i zostaną zagłuszone przez odgłosy walki komiksowych gigantów – DC i Marvela. No bo nie oszukujmy się – to właśnie o tych tytułach będzie się mówiło najgłośniej, czy to w kontekście spektakularnego sukcesu (GotG), czy też niespodziewanej porażki (MoS). Poza tym, o tych największych premierach wszyscy zdążyli już sporo napisać (SW VII  objawi się nam już w ten piątek, a flagowe produkcje spod znaku peleryny i maski zostały zareklamowane na tyle dawno, iż chyba nie jestem w stanie napisać czegokolwiek nowego na ich temat).

Cóż więc takiego czeka nas w przyszłym roku?

 

Teenage Mutant Ninja Turtles 2

Włączam i myślę – matko, wrzucili do tego Transformers. Potem robi się taki bieda-Nolan i już mam ochotę zamknąć kartę przeglądarki, ale w czterdziestej drugiej sekundzie następuje zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i nawet mimo pojawiającego się po chwili nazwisku producenta nie przestaję mieć nadziei na to, że TMNT2 będzie filmem o co najmniej dwie klasy lepszym od części pierwszej.
Co składa się na tę dającą nadzieję część zwiastuna?

  • Żółwie będące Żółwiami – dowcipne i jednocześnie mocno ze sobą zżyte, posiadające braterską więź. To grało już w poprzednim filmie, jeśli w tym więcej będzie scen klimatem zbliżonych do beat-boxu w windzie, to będzie ekstra.
  • Megan Fox, której urodzenie dziecka dobrze zrobiło, nie wygląda już tak zdzirowato jak na początku kariery, wręcz przeciwnie – moim zdaniem rozkwita. Miejmy nadzieję, że tym razem jej postać zostanie lepiej napisana.
  • Casey Jones czyli Green Arrow, czyli Stephen Amell po raz pierwszy w filmie z prawdziwego zdarzenia. Jeśli TMNT2 okaże się jednak kupą, to pewnie będzie sobie facet w brodę pluł, że na nich postawił. Ciężko powiedzieć coś więcej na jego temat, Olivera Queena gra strasznie sztywno i nienaturalnie, ale najwyraźniej tak mu każą to robić, bo w retrospekcjach w tym samym serialu potrafił pokazać nieco emocji. I chociaż jestem zdania, że jeżdżenie na rolkach jest mało superbohaterskie, to skoro Megan Fox to kręci, to może i ja się w końcu nauczę.
  • Nowy Shredder, ponieważ poprzedni Shredder-Megatron-Wolverine był absolutną porażką. Głupio wyglądał, jego plan nie miał sensu i w gruncie rzeczy pojawił się w filmie tylko dlatego, że fani mieli ból dupy o głównego przeciwnika, którym miał być William Fichtner, a on – wiecie – nie jest Japończykiem. Skończyło się na tym, że Fichtner – oczywisty łotr – grał rolę pionka jakiegoś nawiedzonego japońskiego karateki, jednym ruchem ręki zabijającego podwładnych, którzy okazali się niegodnymi mu służyć. Ciężko cokolwiek powiedzieć odnośnie nowej wersji złego Japończyka na podstawie tego zwiastuna, ale pobić miernotę z poprzedniego filmu byłoby naprawdę ciężko.
  • Bepop i Rocksteady, którzy wyglądają dokładnie tak jak w kreskówce. Zwrot w stronę lekko głupkowatej konwencji, w której łotr tworzy zmutowanych podwładnych do walki ze zmutowanymi żółwiami ninja, jest dobrą decyzją.
  • Zwiastun kończy się zapowiedzią gonitwy na rzece. Gonitwa finał zapewne będzie miała podczas upadku z wodospadu. Tak zgaduję. W pierwszej części była niemalże bliźniaczo wyglądająca sekwencja pościgu po zaśnieżonym zboczu góry, tutaj ciężarówkę zmienili na czołg i dodali zmutowanego guźca i nosorożca. Jestem kupiony.

Jeżeli film będzie utrzymany w sympatycznym i luzackim stylu zwiastuna i nie zrobią jakiejś zbędnej miłosnej dramy, to może okazać się sporą niespodzianką.

***

Zoolander 2

W chwili, gdy zobaczyłem, jak kończy się scena pościgu, zrozumiałem, że ten film będzie z gatunku tych dziwacznych produkcji, które z jakiegoś powodu mi się podobają. Nie widziałem nigdy części pierwszej, zdaje mi się, że raz mi w telewizorni mignęła, ale z racji tego, że nie jestem fanem Stillera bądź Wilsona, to zmieniłem kanał. Po tym zwiastunie wiem, że obejrzę Zoolandera 2. Taka potężna dawka absurdalnego humoru, nabijania się ze świata mody i celebrytów na pewno mi się przyda.
Jest jeszcze jedno – od premiery pierwszej części minęło piętnaście lat, a mimo to udało się zebrać część obsady, zachęcić nowych aktorów do zagrania (a przecież taka Penélope Cruz ma Oscara i pewnie chciałaby mieć jeszcze jednego) oraz kilku gwiazdorów do gościnnego występu. To dowodzi, że ktoś miał pomysł na historię, sami aktorzy natomiast podeszli do produkcji z przymrużeniem oka, chcąc się powygłupiać na planie komedii. To zawsze dobrze wróży filmowi.

***

Fantastyczne zwierzęta i gdzie je znaleźć

Moim zdaniem to nieporozumienie i gdyby nie ogromna, wciąż nakręcona rzesza fanów HP, to skończyłoby jak jakiś Percy Jackson.
Taki sam tytuł nosiła jedna z książek w uniwersum Harry’ego. Dokładnie to była to encyklopedia, więc oczywiste, że fabułę trzeba było napisać od podstaw. No i będą to bodajże przygody autora owej książki. Tylko że nie mam pojęcia, dlaczego tak to rozwlekają. Bo mają być trzy filmy. Nie tak dawno Hobbit mnóstwo stracił na tym, że był rozciągniony niczym pagórki leśne i łąki zielone nad błękitnym Niemnem. Tutaj z jednej książki, której nie ma, robią trzy pełnometrażowe filmy. Nie widzę potencjału na olbrzymią historię, jaką zapowiadają tym zwiastunem.
W ogóle, ja to bym najchętniej obejrzał jakiś film o Hogwarcie. Już w czasach, gdy Harry jest dorosły, nie ma zagrożenia ze strony Voldemorta. Dzieci się po prostu uczą w szkole dla czarodziejów. Niech postawią ich perypetie na pierwszym planie, bez tego całego pieprzenia o przeznaczeniu, śmiertelnej powagi i licznych zgonów.

***

Jest jeszcze masa filmów, ale prawdę powiedziawszy, większość jest… meh? Jakieś Gods of Egypt, nowa Alicja w Krainie Czarów Burtona, kontynuacja Independence Day, siedemnasta część Epoki lodowcowej.

Na pewno nie ominę Łowcy i Królowej Lodu, prequela Królewny Śnieżki i Łowcy, bo lubię takie klimaty, nowy nowy Star Trek też wychodzi w 2016, ale na podstawie jednego zwiastuna nie mam nic ciekawego na jego temat do powiedzenia.

A co Wam wpadło ostatnio w oko? Na co czekacie w 2016 roku?

Jaskier

Read Full Post »

Wczoraj pisałem o pierwszym numerze, który bardzo mi się spodobał, dzisiaj natomiast, korzystając z chwili wolnego czasu, przeczytałem drugi i nim już nie jestem tak zachwycony. Brutalna prawda jest bowiem taka, że zarówno na linii fabuły, jak i ilustracji, główna seria przewyższą tę dedykowaną Darthowi Vaderowi, której pierwsze sześć numerów znaleźć możemy w drugim numerze periodyku Star Wars Komiks.

Przede wszystkim – za rysunki odpowiada pan Salvador Laroca, który od czasów Pięciu koszmarów Tony’ego Starka* wciąż nie nauczył się rysować twarzy. Ja sam rysować nie umiem, ale nie opłacam rachunków czekami uzyskanymi za wykonane ilustracje, więc tak się coś jakoś we mnie wzburza do narzekania na twórczość tego artysty. Może i można by zwalić winę na osobę kładącą kolory, czyli Edgara Delgado, ale we wspomnianych zeszytach z Iron Manem funkcję inkera pełnił kto inny, a też widać było, że coś jest nie halo. Twarze, całe głowy ludzkich postaci wyglądają często na doklejone, jakby ktoś wymazał kawałek kadru i wmontował na to miejsce owoc pracy kogoś zupełnie innego. Porównanie do ilustracji Cassadaya z głównej serii nie działa na korzyść Dartha Vadera. Na szczęście główny bohater nosi hełm, sporo tu też kosmitów oraz droidów, toteż tych wyskakujących znikąd i wyrwanych z innego świata ludzkich głów nie ma za wiele. Być może właśnie dlatego ta seria została mu powierzona.

Kolejnym mankamentem jest padaka związana z rzucaniem tym biednym Lordem Sithów po całej Galaktyce. Akcja zgrabnie spleciona jest z wydarzeniami z głównej serii, więc komiks zaczyna się od meldunku składanego Imperatorowi na Coruscant. Palpatine nie jest zadowolony ze sprawowania się swojego ucznia, którego obarcza ciężarem porażek w starciach z Rebelią. Darth Vader wysłany zostaje na Zewnętrzne Rubieże, by pertraktować z Jabbą, następnie gromi jakichś piratów, po czym leci załatwiać prywatne sprawy, w trakcie ich załatwiania dwukrotnie zmieniając lokację, w dodatku w międzyczasie zostaje zasugerowane, że prowadził śledztwo w celu znalezienia pewnej kobiety. To sprawia, że wcale nie czuć ogromu Galaktyki i kolejne odwiedzane planety są niczym przystanki tramwajowe oddalone o kilkanaście minut podróży. W dodatku kilkukrotnie wizyta na jakiejś planecie sprowadza się do tego, że trzeba odhaczyć na niej questa i można lecieć dalej. To nie Mass Effect. Gwiezdne wojny są takie ekstra, gdyż każdy kawałek tego Wszechświata ma niepodrabialny klimat i nie da się pomylić dwóch miejsc, a żeby taki efekt uzyskać, trzeba poświęcić nieco czasu. To jest najpoważniejszy zarzut wobec tej serii – scenarzysta za bardzo się spieszy. Kulejącą nieco kreskę i pozostałe mankamenty można by było spokojnie znieść, gdyby tylko odpowiednią ilość czasu poświęcono każdej czynności i misji Dartha Vadera. Kieron Gillen w pierwszej rundzie traci.

Drugą sprawą są wrzucone tu z jakiegoś powodu droidy – protokolarny Triple Zero oraz astromorderca BT. Czyli złe wersje C-3PO i R2-D2. Jeden jest zaprogramowany do przesłuchań i tortur, drugi to z kolei zakamuflowany pod niepozorną postacią astromecha bezlitosny Terminator. I wygląda na to, że ten dziwny żart twórcy mają zamiar ciągnąć.

No ale wcale nie jest tak, że nie ma tu nic dobrego. Idea tego, że Darth Vader traci swoją pozycję i musi odbudować zaufanie u Imperatora jest niezwykle ciekawa. Jest to dosyć logiczne, zwłaszcza w kontekście odkryć poczynionych przez Lorda Sithów. Na ten temat nie chcę nic więcej zdradzać.

Bardzo też podoba mi się motyw Dartha Vadera jako czciciela Mocy. Jak w tej scenie z Nowej Nadziei, gdy chciał udusić oficera za śmieszkowanie z niej. Dla niego jest to poważna sprawa i podchodzi do tego wręcz fanatycznie, w tym swoim fanatyzmie przewyższając Imperatora. W pozytywnym znaczeniu, bo pomimo iż służy Ciemnej Stronie Mocy, to uważa, że Moc jako taka powinna pozostać czysta, niezbrukana jakąkolwiek ludzką ingerencją. Być może zdaje sobie sprawę, że jego istnienie – komplet protez i system podtrzymywania życia – stanowi tak olbrzymią herezję wbrew wyznawanym przez niego zasadom, że musi to nadrabiać gorliwością.
To jest coś wartego pociągnięcia i rozwijania – dramat Dartha Vadera. Jeśli twórcy pójdą z komiksem w tę stronę, o czym przekonam się pewnie jakoś wiosną, to będę kontynuował kupowanie tej serii. Jeśli natomiast na pierwszym planie pozostanie skakanie z lokacji do lokacji i zbyt prędkie odhaczanie kolejnych zadań, to zakończę czytanie na drugim albumie.

Nie napisałem jeszcze, że jest tutaj całkiem sporo kadrów, na których Darth Vader po sithowsku wymiata. To zawsze jest na propsie.

***

Jeśli są tu czytelnicy, którzy przeskakują na koniec tekstu w celu sprawdzenia „oceny”, to ich zasmucę – nie ma ocen liczbowych. Napiszę natomiast, że warto dać temu komiksowi szansę, gdyż seria ma olbrzymi potencjał. Daje nam więcej Dartha Vadera, podkreśla tragizm tego bohatera oraz w nowym świetle pokazuje jego relację z Imperatorem.

Jaskier

*Tak się składa, że komiks ten wydany był w Polsce i nawet o nim pisałem – KLIK.

Read Full Post »

Pamiętacie ten lament internetów, gdy Disney kupił markę Gwiezdne wojny?
Albo potem ten ból dupy o wykasowanie z kanonu EU, co sprowadzało się do tego, że przyszedł ktoś i powiedział ludziom, że rzeczy, które się nigdy nie wydarzyły, naprawdę nigdy się nie wydarzyły?

Ja pamiętam i dalej mam trochę beki z ludzi, którym się wydawało, że taki transfer okaże się dla tej marki gwoździem do trumny. Ponieważ – jak można się przekonać, wchodząc do dowolnego marketu – Gwiezdne wojny już dawno nie miały się tak dobrze. W zasadzie nie pamiętam, żeby kiedykolwiek miały się lepiej. Przynajmniej u nas.

Disney nie po to wpakował miliardy dolarów w SW, żeby kurzyło się na półce, stąd decyzja o uznaniu EU niekanonicznym, gdyż łatwiej jest tworzyć, nie mając na sobie bagażu kilkudziesięciu lat różnej maści narośli. Marvel zupełnym przypadkiem również jest obecnie częścią koncernu Disney, toteż grzechem byłoby w takim układzie niezaczęcie pisania komiksów. I jasne, wcześniej też były nieustannie przez Dark Horse* wydawane historie obrazkowe ze świata SW, ale jakoś nie było o nich przesadnie głośno. Obecna sytuacja dowodzi, iż filmy istotnie napędzają sprzedaż komiksów oraz że EU jest fajne, ale najbardziej esencjonalne i napędzające sprzedaż są postacie z Oryginalnej Trylogii.
Darth Vader, Boba Fett oraz Han Solo są obrośnięci kultem niczym Jabba tłuszczem, a dodatkowe przedstawienie przemiany Luke’a z chłopaka z prowincji w rycerza Jedi z prawdziwego zdarzenia nikomu nie zaszkodzi.

Mniej więcej tym zajmują się wydawane obecnie tytuły – kilka jest poświęconych konkretnym postaciom i jeden główny, zatytułowany po prostu Star Wars. Z nim miałem się już okazję zapoznać, albowiem Egmont wydał we wrześniu album zbierający pierwsze sześć zeszytów. Dzisiaj po sporej obsuwie do sprzedaży trafił numer drugi Star Wars Komiks, w którym przeczytamy sześć zeszytów serii Darth Vader. No ale jego jeszcze nie przeczytałem, więc sorry, Winetou, napiszę o tym innym razem. Albo i nie.

Za Star Wars odpowiedzialni są Jason Aaron (scenariusz) oraz John Cassaday. Nazwisko tego pierwszego być może obiło się wam ostatnio o uszy, ale spokojnie, tutaj nikt nie zmienia płci. I teraz się zastanawiam, w przypadku której postaci byłoby to najdziwniejsze… chyba Chewbacci. John Cassaday to natomiast rysownik znany m.in. z serii współtworzonej z Jossem Whedonem – Astonishing X-Men. Wiele to mówi na temat tego, czego możemy spodziewać się po ilustracjach tutaj.

Akcja tych pierwszych sześciu zeszytów rozgrywa się krótko po zniszczeniu Gwiazdy Śmierci i zawiera zamkniętą historię cwanego ataku Rebelii na fabrykę Imperium, swoiste posłowie do tego wydarzenia i zaczątki kolejnych przygód. Powiedziałbym, że jest to rozegrane w bardzo gwiezdnowojennym stylu.
To znaczy – Han Solo niechętnie współpracuje z Rebelią, tak naprawdę skrycie licząc, że między nim i Leią coś zaiskrzy, ale w gruncie rzeczy jest poczciwym gościem, który tylko czasem strzela pierwszy. Księżniczka ewidentnie nie jest mu dłużna i widać, że też czuje do niego miętę. Jest między nimi chemia. Luke wciąż jest oszołomiony tym, że wczoraj hodował wodę na farmie, a dzisiaj ma ratować galaktykę i chce się czegoś więcej o swojej misji dowiedzieć. Darth Vader jest pieprzonym Darthem Vaderem, a Boba Fett z kolei kradnie szoł krótkim występem w roli – no cóż – łowcy nagród wynajętego przez Imperium. Uwielbiam też to, jak bardzo C-3PO okazuje się być nieprzydatny.
Duet Aaron-Cassaday daje radę w odtwarzaniu klimatu Oryginalnej trylogii. Panowie czują te postacie, prowadzenie ich wychodzi im niezwykle zgrabnie.

Widzimy więc, że twórcy machają do nas, mówiąc: Pamiętacie OT? My wiemy, za co ją polubiliście. Chodźcie, mamy tu tego więcej. Jeżeli tak mają wyglądać te komiksy, to bardzo chętnie będę je kupował i czytał. Jak już napisałem – od dziś w kioskach jest dostępny Darth Vader, natomiast już 9 lutego ma wyjść Princess Leia. Nie spodziewałem się, że Egmont będzie u nas wydawał aż tyle serii, ale jestem jak najbardziej za, jeśli wszystkie będą trzymać taki poziom.

***

Komentarz odnośnie komiksów w kioskach:

Super sprawa, tym bardziej w takiej formie. Widzicie, ludzie mają straszny ból dupy o to, że komiksy w Polsce są sprzedawane przede wszystkim w grubaśnych albumach, najczęściej w twardej oprawie i na jakimś lepszym papierze. Problemem zaporowym wydaje się być tutaj cena, ale  – niespodzianka! – tutaj nie ma i nie może być związku liniowego – jeżeli zawierający x zeszytów album kosztuje y zł, to jeden zeszyt w kiosku nie kosztowałby y/x zł. O wiele lepiej, gdy wychodzą wydania zbiorcze – jak Star Wars lub Marvel NOW!, które ruszyło na wakacjach. Jasne, linia Nowe DC ma dosyć zaporowe ceny, ale w sieci bez problemu można znaleźć sklepy, w których bez czekania na jakąś promocję można kupić te komiksy za 70% kwoty z okładki.
Gdyby nagle wszystko było wydawane w formacie i cenie Star Wars, to kupowałbym znacznie więcej, ale trzeba pamiętać, że decyzja nie zależy wyłącznie od polskiego wydawcy. Rozwiązaniem jest nabywanie tego, co jest dostępne, bo przecież tam nikt nie ma misji dostarczania komiksów czytelnikom – to jest biznes. Ruch w tym segmencie na polskim rynku spowodowany jest popularnością filmów, z powodu których coraz więcej ludzi sięga po komiksy. Dystrybutorzy dostrzegają to i widząc szansę na zarobek, próbują wdrożyć nowe pomysły. Tylko od odbiorcy zależy, co się będzie działo dalej.

***

Jako bonus – ciekawostka ortograficzna:

Po angielsku piszemy Star Wars, natomiast po polsku Gwiezdne wojny. Pamiętajcie o tym. Nie zmyślam.

Jaskier

*Notabene, w Polsce odpowiedzialny za dystrybucję był Egmont i po zmianach oraz restarcie tytułu wciąż jest, więc można śmiało rzec, że to taki PSL wśród wydawców.

Read Full Post »


Wszystkie trzynaście odcinków serialu Jessica Jones ukazały się jednocześnie dwa tygodnie temu dzięki niezwykłej mocy platformy Netflix. Po Daredevilu, do którego w zasadzie ciężko się było przyczepić i ewentualnych wad trzeba było szukać na siłę, oczekiwania wobec serialu o posiadającej nadludzkie zdolności pani detektyw były niebotycznie wygórowane.
Wielka szkoda, że tak wysoko postawionej poprzeczki Jessica nie była w stanie przeskoczyć.

Sposób emisji serialów tej platformy, tj. wypuszczanie kompletu odcinków od razu, żeby wszyscy zainteresowani mogli załatwić sobie zwolnienie z pracy na jeden weekend i zaliczyć produkcję przy jednym posiedzeniu z przerwą na odebranie pizzy i siku, ma ogromny wpływ na zawartość poszczególnych epizodów. Ogląda się to niczym dziesięciogodzinny film, więc struktura odcinków nie musi podlegać tym samym zasadom, którym muszą być posłuszne cotygodniowe seriale. Całość musi mieć odpowiednią kompozycję, natomiast to, co się dzieje w środku, jest o wiele bardziej „płynne”. Daredevil wykorzystywał to perfekcyjnie, odpowiednio dawkując sceny akcji, rozwój krucjaty Matta, jego relacje z Karen i Foggy’m oraz zakulisowe wydarzenia w przestępczym światku.
Jessica Jones z kolei… cóż, cierpi z tego powodu. Scenariusz wydaje się być nadmiernie rozciągnięty, skupienie się na próbach pokonania łotra wypaczają serial, przekształcając go w coś w stylu Wilka i zająca. Szkoda.

Tym bardziej szkoda, gdyż dobór aktorów był niesamowicie trafny – Jessica Jones (Krysten Ritter) jest opryskliwa, seksownie nieznośna i nieznośnie seksowna, Luke Cage (Mike Colter) poza jednym momentem jest cieplastym gościem, z którym jednak nie chcesz zadzierać, bo wyrwie Ci nogi z dupy, jeśli go wkurzysz, Trish Walker (Rachael Taylor), przyjaciółka Jessici wykonuje syzyfową pracę, próbując przebić się przez niedostępność protagonistki i aż chciałoby się jej więcej. No i perła w koronie – Kilgrave (David Tennant). Antagonista jest obrzydliwie hedonistyczny, narcystyczny, szowinistyczny, a jednocześnie niezwykle mocno przekonany, że to on tu jest ofiarą.
Kolejny raz ludzie odpowiedzialni za casting spisali się na medal.

Gorzej jednak ze scenarzystami i do ich potknięć teraz przejdę, więc jeśli nie masz ochoty na czytanie SPOILERÓW, to przyjmij do wiadomości, że mogło być o wiele lepiej, ale aktorzy robią tak niesamowitą robotę, że warto przebrnąć przez nudnawe i ciągnące się odcinki połowy sezonu, by cieszyć się ich wkładem w rozwój MCU.

Także więc, jak już wspomniałem, największą wadą serialu jest przesadne skupienie się na głównym wątku starcia Jessici z Kilgrave’em. Antagonista pojawia się bowiem już w pierwszym odcinku i w zasadzie obecny jest przez cały czas. Spytacie – A to nie jest dobrze? Przecież jest ponoć tak genialnie zagrany? No właśnie nie jest dobrze, bo przez to wszystkie inne wątki również są oplecione wokół tej postaci. Tak jakby scenarzyści obawiali się zrobić coś kompletnie na boku.

Znajomość Jessici i Luke’a związana jest z Kilgrave’em. I to zupełnie niepotrzebnie. O ile lepiej by to wypadło, gdyby wiązało się po prostu z pracą pani detektyw – szukałaby podobnych sobie nadludzi i w ten sposób wytropiła Cage’a. Lub po prostu badała sprawę romansu, co próbowała wkręcić. Nie wspominając już o tym, że powiązanie tych postaci w taki sposób pozwoliło w łatwy sposób pozbyć się Luke’a na jakiś czas z serialu. I te odcinki, w których go nie było, to właśnie te środkowe – nudne i ciągnące się.

Totalnie z dupy jest wprowadzony wątek Nuke’a. Jeśli nie kojarzycie go z komiksów, to taka druga wersja Kapitana Ameryki. Taka bardziej w stylu Wietnamu, czyli nie do końca słuszna moralnie. O ile dobrze pamiętam, to w MCU ma być powiązany z Punisherem, więc być może możemy liczyć na dalszy rozwój wątku tej postaci np. w drugim sezonie Daredevila, jednak – jak napisałem – wprowadzenie Nuke’a wypada bardzo dziwnie. No bo jest policjant, który (oczywiście za sprawą Kilgrave’a) zupełnie przypadkiem zostaje wplątany w życiorys Jessici i nagle, ale tak totalnie nagle, okazuje się, że jest on członkiem tajnej jednostki, w której jakiś szalony doktor przeprowadza badania mające na celu stworzenie superżołnierza. A potem, zupełnie niespodziewanie, wychodzi na jaw, że jakoś związane jest to z mocami Jessici, ale by poznać konkrety, musimy cierpliwie zaczekać na drugi sezon. Trochę chamskie i zdecydowanie głupie, bo zamiast bawić się w ciuciubabkę z Kilgrave’em, scenarzyści mogli poświęcić temu tematowi nieco więcej czasu i pokazać Trish w roli reporterki śledczej, odkrywającej prawdę na temat genezy mocy swojej przyjaciółki. Wyszłoby to tylko na dobre temu serialowi, odciążając go od głównego antagonisty. Jednocześnie wrzucenie Nuke’a nie byłoby dla widza takie szokujące i niepasujące do dotychczasowych wydarzeń.

Niezwykle mało jest detektywistycznych spraw prowadzonych przez Jessicę. Znów – ponieważ zajęta jest ganianiem za swoim oponentem. Kapitalny jest jednak ten odcinek, w którym przekonana jest, że klientka została przysłana przez Kilgrave’a, ale perspektywa łatwej kasy sprawia, że zaczyna drążyć temat i koniec końców okazuje się, że nie miało to z nim nic wspólnego, że to tylko jej paranoja każe jej myśleć, że złoczyńca czai się za każdym zakrętem. O ile lepiej by było, gdyby twórcy poszli w tę stronę, pokazali kilka spraw więcej, mniej Kilgrave’a, co paradoksalnie uczyniłoby go o wiele straszniejszym przeciwnikiem. Bo nie wiadomo by było, czy to rzeczywiście on się gdzieś tam czai, czy to tylko przywidzenia głównej bohaterki.
I może to tylko ja, ale chciałbym, żeby przed pojawieniem się Kilgrave’a Jessica skopała jakiś inny supertyłek – Marvel ma tylu złoczyńców klasy C i D, że spokojnie dałoby radę znaleźć kogoś, kto by pasował. Żeby jakimś niezrozumiałym trafem wpadła na kogoś takiego, pracując nad zupełnie zwyczajną sprawą. Pokazałoby to, że teoretycznie jest gotowa na bycie bohaterką, ale z powodu prześladującej ją traumy nie potrafi przełamać psychicznej bariery i dopiero pokonanie Kilgrave’a jej na to pozwala.

Totalnie powalony i strasznie dziwny jest ten pomysł ze zwiększaniem się mocy Kilgrave’a po wykorzystaniu materiału genetycznego pobranego z martwego płodu, którego był ojcem. To jest tak dziwne i głupie, i niepasujące do tonu serialu, że aż spodziewałem się, iż pokolorują Tennanta na fioletowo po tym zabiegu.

Koniec SPOILERÓW.

No i widzicie, niby wyszło mi tyle narzekania, ale nie uważam, by serial był totalną porażką. Wręcz przeciwnie – na tle Arrow lub Supergirl wypada olśniewająca. Trzeba jednak równać w górę i muszę przyznać, że Jessice Jones wiele do jej starszego brata z rogami brakuje.
Nie sposób jednak nie docenić aktorstwa, tony czarnego humoru oraz okazjonalnie pojawiających się smaczków dla komiksomaniaków oraz nawiązań do MCU, które potwierdzają, iż cały ten projekt wciąż trzyma się kupy.

Jeśli więc będziecie w stanie znieść monotonię środka sezonu, to warto wyrwać sobie z życia dziesięć godzin i poświęcić je na obejrzenie tego serialu.

 Jaskier

Read Full Post »