Hachette w ubiegłym tygodniu wystartował z kolejną kolekcją komiksów. Tym razem nazywa się po prostu Superbohaterowie Marvela i zawierać będzie zbiór historii dotyczących konkretnej postaci lub drużyny. Jeden heros/zespół – jeden tom. Pierwszy numer to – a jakżeby inaczej – Spider-Man.
Nim przystąpię do jakiegoś, powiedzmy, szerszego omówienia zawartości oraz jakości wydania tego albumu, kilka słów o samej kolekcji.
Jest to trzecia już tego typu kolekcja wydawana w Polsce, po prekursorskiej Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela, która szturmem zdobyła kioski i salony prasowe miesiąc po starcie mojego bloga (czyli w grudniu 2012 roku, liczy obecnie ponad sto tomów, najprawdopodobniej dociągnie do stu pięćdziesięciu) i Wielkiej Kolekcji Komiksów DC Comics, która pojawiła się na rynku kilka miesięcy temu.
U schyłku 2012 roku możliwość regularnego kupowania komiksów w pobliskim kiosku w drodze do pracy lub ze szkoły była czymś niezwykłym. Jakby ktoś nie pamiętał, to to był mniej więcej ten czas, gdy lubienie spajdermenów i batmanów stawało się glamour, wszyscy wciąż byliśmy pod ogromnym wrażeniem filmowych Avengers, sieciówki zaczęły ścigać się w ofercie koszulek z nadrukami, które jeszcze kilka lat wcześniej przystawały jedynie dzieciom… albo grubym nerdom. Nawiasem mówiąc – męskie są zaskakująco dobrej jakości, wciąż noszę te, które kupiłem sobie w trzeciej klasie gimnazjum.
Sukces WKKM, w który początkowo mało kto wierzył (poczytajcie dyskusje na forach z okresu rzutu próbnego) Hachette zawdzięczało dobremu wyczuciu rynku albo łutowi szczęścia. Ziarno padło na ziemię żyzną i wydało plon. Nakręcani kolejnymi filmami MCU, rzuciliśmy się do kiosków. To znaczy, ja nie – mam może z dziesięć tomów, na wakacjach opchnąłem trzy, nie zależało mi na skompletowaniu całości, ładnym obrazku na regale, nic z tych rzeczy. Wnioskując jednak z komentarzy przeczytanych na fanpejczu kolekcji, ludzie kupują tomy regularnie i kwestia posiadania całości panoramy nie jest błaha.
Jest jednak pewien problem z tymi kolekcjami. I zejdźmy może z WKKM, żeby nie było, że faworyzuję jednego wydawcę (Hachette) i wydawnictwo (Marvel). WKKDCC (wydawana przez Eaglemoss) oferuje naprawdę świetne historie. Mam z niej co prawda tylko Batman: Hush, ale niedawno wypożyczyłem i przeczytałem starsze polskie wydania dwóch innych tytułów – Green Arrow: Kołczan i Batman: Długie Halloween i zrobiły na mnie naprawdę pozytywne wrażenie. Pod względem objętości jest to sześć tomów kolekcji, więc połowa z dotychczas wydanych, toteż można powiedzieć, że start seria ma bardzo dobry.
Problemem nie jest więc dobór historii. I jednocześnie jest.
O ile jest to świetna sprawa, że za relatywnie małe pieniądze można sobie takie Długie Halloween lub Old Man Logan sprawić, przeczytać, z dumą postawić na półce, to jednak dla przerażającej liczby komiksów model wydawniczy, który sprawdza się w przypadku statków do składania lub figurek, nie ma za wiele sensu. Najbardziej niesamowita, zarówno w przypadku Marvela, jak i DC Comics, jest długowieczność postaci. Niektóre z nich istnieją dekady i ich przygody wydawane są nieustannie. Wiąże się z tym pewna płynność, zmiany, a także zagłębianie się, obrastanie, wręcz grzęźnięcie w kontekście wydarzeń z innych serii. Nie ma siły, żeby jakakolwiek kolekcja mogła zagwarantować takie wsiąknięcie w uniwersum, jeśli czytamy jeden tom o Spider-Manie Straczynskiego, potem jest dziesięć numerów z innymi bohaterami, a następny ze Spidey’m to Ultimate Bendisa. To po prostu niemożliwe.
Wiadomo, gdzieś trzeba zacząć czytać komiksy, jeśli się nam to zamarzy, aczkolwiek dowolny, tom dowolnej kolekcji jest równie dobry, jak każdy zeszyt lub album.
Może jednak o czytaniu komiksów i w ogóle miejscach ich zdobywania innym razem, hm? Dajcie znać w komentarzach, czy Was coś takiego interesuje.
***
Jakość wydania tomu stoi na naprawdę wysokim poziomie, okładka jest gruba, papier kredowy, kartki klejone, a tusz nie cuchnie, tylko cudownie pachnie drukarnią. Niestety, miałem jakiegoś megapecha i po wyplątaniu tomu z folii okazało się, że okładka jest poważnie uszkodzona.
Dolny róg grzbietu jest naderwany, w kilku miejscach okładka jest lekko wgnieciona. Lipa, będę musiał zadzwonić do BOK-u.
ZAWARTOŚĆ SBM #1:
Amazing Fantasy #15
Pierwszą historią w tomie jest legendarny już piętnasty numer periodyku Amazing Fantasy z 1962 roku. Zawiera on rzecz jasna debiutancki występ Spider-Mana. Niby wszystko spoko – dobrze było zapoznać się z tą historią, na własne oczy zobaczyć, jak dziwacznie i nieporadnie wystartował ten bohater w czasach, w których zamaskowani stróże prawa wyrastali jak grzyby po deszczu i tylko nieliczni z nich przetrwali próbę czasu. Spider-Man był bohaterem innym niż większość obecnych wówczas na rynku i tym właśnie przyciągnął czytelników, którzy mogli utożsamiać się z nieporadnym i nieśmiałym Peterem, który zakładając czerwoną maskę, stawał się potężnym superbohaterem.
I też – wiecie – ciekawie jest zobaczyć, jak ta pierwotna geneza z biegiem lat została rozbudowana o dodatkowe sceny, ale jednocześnie w swojej esencji pozostała niezmieniona. Peter był nieśmiały, pomiatany przez rówieśników, został ugryziony przez radioaktywnego pająka i wskutek tego zyskał supermoce (ach, to science-fiction z lat ’60). Zachłysnął się swoją potęgą i odebrał trudną lekcję, która wyrobiła mu kręgosłup moralny do końca życia.
Poważną wadą tego fragmentu tomu jest zmieniona warstwa graficzna. Wszystko pociągnięte jest komputerowym pędzlem, który naprawdę wiele odbiera doświadczeniu obcowania z tak starym komiksem, ponieważ klasyczna kreska Steve’a Ditko gdzieś tam ginie i rozpływa się pod syntetycznymi barwami. Szkoda.
Sinister Six
Historia nieco świeższa i mocniej osadzona w uniwersum Marvela, z czasów, kiedy Pajęczak dorobił się już pokaźnej galerii łotrów. Z wszystkich trzech komiksów zawartych w tomie przypadła mi do gustu najbardziej – jest taki niepowtarzalny urok w kiczowatych dialogach, nawet wszechobecne przemyślenia z minionej epoki pisania scenariuszy mi wyjątkowo nie przeszkadzają. Ciocia May, która wiecznie przejmuje się stanem zdrowia i samopoczuciem Petera, nie toleruje slangowego słownictwa i nie rozumie, że została porwana przez złoczyńcę, jest z dzisiejszej perspektywy postacią archaiczną, groteskową i wręcz obraźliwie stereotypową, ale należy brać poprawkę na to, że kilkadziesiąt lat temu nikomu do głowy nie przyszło, by pisać ją inaczej.
Uwielbiam tych głupkowatych łotrów, którzy mimo iż dostali łomot od Spider-Mana, to nie potrafią się na poważnie zorganizować i pycha jeszcze jeden raz doprowadza ich do porażki. Cudowne jest to, że siedzą w jakimś brudnym mieszkaniu, czekają na spóźnialskich i ciągną losy, rozstrzygając, w jakiej kolejności będą pojedynkować się ze Spider-Manem. Octopus zakładający akwalung i wskakujący do wielkiego akwarium ze słowami – Zapoluję na ciebie jak prawdziwa ośmiornica, to istna wisienka na torcie. Jeśli współpraca Marvel i Sony doprowadzi do powstania Sinister Six, to elementy z tego komiksu powinny się znaleźć w scenariuszu tego filmu.
Podczas czytania radochę sprawia również bezpretensjonalne reklamowanie innych tytułów – co kilka stron pojawia się jakiś bohater, na kadr lub dwa, przechodzi, nie robi NIC związanego z fabułą, znika, a wydawca łaskawie nas informuje, gdzie możemy przeczytać o jego przygodach.
Przykład z Thorem macie poniżej.
W zasadzie najsłabiej w tym komiksie wypada problem Spider-Mana. Traci on swoje moce i już sobie człowiek zaczyna myśleć, że to tak na poważnie, że będzie musiał kombinować, żeby posłać tych sześciu klaunów za kratki, ale po kilku stronach okazuje się, że no – jednak nie. Kiedy tylko przychodzi mu zmierzyć się z pierwszym z łotrów, ot tak je odzyskuje. Po prostu.
Słabe, w to miejsce wolałbym więcej przekomarzania się członków Sinister Six.
Wszystkiego najlepszego
Finał tomu to kilka zeszytów z serii Straczynskiego i Romity Jr.
Spider-Man ma urodziny, ale musi walczyć z jakimiś ludźmi-odbytami z innego wymiaru, cośtam, przenosi się w czasie i podróżuje przez niego od momentu ugryzienia przez pająka do teraźniejszości. I ratuje świat przed Dormammu. Ponownie doświadcza wydarzeń ze swojego życia, ale nie mogę powiedzieć, żeby mnie to porwało jakoś specjalnie.
Potem jest zeszyt skupiający się głównie na cioci May, która stała się w międzyczasie postacią z krwi i kości, a nie tylko nieświadomą niczego staruszką, którą trzeba co chwila ratować. Peter walczy z jakimś nowym przeciwnikiem, który wygląda, zachowuje się i ma takie moce, jakby powstał w wyniku działania funkcji zwracającej klasę Zloczynca o parametrach wylosowanych z pewnej zadanej puli.
Następny jest zeszyt o krawcu, który świadczy usługi zamaskowanym bohaterom oraz ich antagonistom. Gdyby wszystkie pięć zeszytów było o tym facecie, to byłby to o wiele lepszy komiks. Tak to tylko pretekst do moralizatorskiej gadki o tym, że jeżeli możesz coś zrobić, ale tego nie robisz, to jesteś współwinny cudzej krzywdy, bo tak powiedział dziadek krawca, który doświadczył piekła niemieckiego obozu koncentracyjnego.
Rysunki to John Romita Jr. Co tu więcej mówić. Można lubić, można nie lubić. Osobiście żadnych poważnych zastrzeżeń do jego stylu nie mam.
***
Są jeszcze materiały dodatkowe w postaci jakichś galerii rodem z Magazynu Spider-Man z chińską zabawką, kulisy powstania postaci, jak to Stan Lee sam temi ręcoma stworzył, zaprojektował i tchnął życie w bohatera oraz liczące kilka stron streszczenie historii postaci, z podkreśleniem najważniejszych wydarzeń.
Po negatywnym odzewie, jaki pojawił się w Internecie odnośnie jakości tłumaczenia oraz ilości błędów, spodziewałem się prawdziwych okropności. No i faktycznie nie jest idealnie, powiedziałbym nawet, że nie jest dobrze, ale tragedii nie ma. Najwięcej zastrzeżeń mam do wstępu od wydawcy, potem faktycznie zdarza się zdecydowanie zbyt dużo literówek, a samo tłumaczenie miejscami jest dość pokraczne, aczkolwiek nie krwawią od tego oczy. A jak wiecie – albo i nie – ja jestem dosyć mocno uczulony na wszelkiej maści błędy.
***
Cóż, ja pasuję, kupiłem pierwszy numer i w gruncie rzeczy się rozczarowałem. Oryginalną genezę dostałem przekolorowaną, nowożytna historia nie była zbyt angażująca, w zasadzie tylko Sinister Six dostarczyło mi tego, czego oczekiwałem.
W Polsce jest obecnie zatrzęsienie komiksów i trzeba czasem i (przede wszystkim) pieniędzmi na nie dysponować z głową. Moim zdaniem Hachette zrobiło dobrą robotę z WKKM, ale kolejna kolekcja nie jest potrzebna. Tym bardziej, że za osiem dyszek miesięcznie można mieć Marvel Unlimited i jeszcze zostanie na wybrany album Marvel NOW! od Egmontu.
Jaskier
Read Full Post »