Doctor Strange kończy dla Marvela tegoroczny sezon. Filmowo był to dla studia rok niezwykle udany – Civil War wgniatało w fotel, a w przypadku produkcji o magu nie ma czego się wstydzić. Chociaż są pewne „ale”. Tak swoją drogą, to znałem kiedyś taką jedną Alę… wróćmy jednak lepiej do meritum.
Gdy kilka lat temu pojawiły się pierwsze plotki dotyczące tego filmu, pewne źródła podawały, że niby nie będziemy mieć do czynienia z typową genezą postaci, co najwyżej coś pojawi się w retrospekcjach. O ile dobrze pamiętam, to nawet zostało to po jakimś czasie potwierdzone i w zasadzie nikt się nie dziwił – opowieści dotyczące narodzin bohatera oraz zdobycia przez niego mocy już wtedy były czymś, z czym widzowie spotykali się na każdym kroku, można by rzec, że superbohaterski rynek był przesycony tego typu produkcjami.
Miesiące mijały, zaczęły pojawiać się pierwsze konkrety – zgadnięty przez fanów Cumberbatch w głównej roli, kontrowersyjne obsadzenie Tildy Swinton jako Pradawnego, czarny Mordo, Mads Mikkelsen, o którym spekulowano, że będzie dubbingował Dormammu etc. No i w końcu pojawiła się informacja, że jednak będzie to origin story. No i cóż – z jednej strony się nie dziwię (i zaraz wyjaśnię dlaczego), ale trochę jest mi też żal (co stanie się jasne po przeczytaniu tego tekstu).
Mamy tutaj do czynienia z typową przemianą aroganckiego, pyszałkowatego i lekko bucowatego wybitnego neurochirurga w mesjasza narodów. Stephen Strange wiedzie dostatnie życie – talent pozwala mu nie przejmować się rachunkami, charakter natomiast nie pozwala mu na przejmowania się ludźmi. Splendor jest jedynym, o co zabiega, dlatego też podejmuje się jedynie operacji, które będą spektakularne i przyniosą mu więcej rozgłosu. Wszystko to załamuje się wskutek poważnego wypadku samochodowego, w którym traci precyzję w posługiwaniu się dłońmi.
Wielkie ego nie pozwala mu po prostu zmienić życia – pieniądze wydaje na kolejne zabiegi, odtrąca Christine (Rachel McAdams) – jedyną osobę, jaka się nim jeszcze przejmuje – pogrąża się w rozpaczy. Kpi ze swojego terapeuty, ale ten pokazuje mu światełko w tunelu – przypadek pacjenta, który „wyzdrowiał” z paraliżu.
Trop ten prowadzi doktora Strange’a do Nepalu, gdzie wszystko, co do tej pory znał i rozumiał, okaże się niczym i stanie się dla niego jasne, że nawet w jego przypadku niemożliwości są nieskończone.
Dość o fabule, bo jeszcze dwa akapity i napisałbym wszystko. I to jest w pewnym sensie problemem filmu – historia jest naprawdę prosta. Nie tam od razu prostacka, zdecydowanie nie głupia, ale nie można nie odnieść wrażenia, że wiadomo, co się będzie działo i jak to wszystko się skończy. Samo Marvel Studios już coś takiego robiło. I to więcej niż raz, bo przecież i pierwszy Iron Man, i Thor były u podstaw opowieściami o zmianie na lepsze i stawaniu się bohaterem, dorastaniu do takiego miana. Stephen Strange przechodzi tę samą lekcję, co protagoniści ww. filmów. Oczywiście, płaszczyzna, na jakiej się ona odbywa, jest zupełnie inna, gdyż mamy do czynienia z pełnoprawną magią – nie ma mowy o udawaniu technologii, której jeszcze nie rozumiemy – ale nie można powiedzieć, że na gruncie scenopisarstwa mamy do czynienia z nową jakością. Za moment przejdę do kilku moim zdaniem najpoważniejszych mankamentów scenariusza, ale wpierw zróbmy sobie chwilę przerwy na zachwyty.
Sposób pokazywania magii jest bezbłędny! Wszystkie światła, efekty komputerowe, ruchy kung-fu zastępujące słowne zaklęcia – bomba. Strasznie mi się już wizualne aspekty czarowania podobały w Warcrafcie, ale to, co można zobaczyć tutaj, jest jeszcze lepsze, jeszcze bardziej kolorowe, jeszcze bardziej widowiskowe. Nie dajcie się zmylić zwiastunom – tutaj walka to nie tylko incepcjonowanie miasta, twórcy dają bowiem bohaterom multum możliwości – wykorzystują alternatywne wymiary, zakrzywianie praw fizyki, modelowanie rzeczywistości na własne potrzeby, magiczne artefakty, energetyczne konstrukty w postaci mieczy, włóczni i tarcz. Wszystko to jest kolorowe, widowiskowe, a momentami zapierające dech w piersiach. Doctor Strange to zdecydowanie dobry kandydat do obejrzenia w IMAX-ie. Sam byłem, polecam.
No ale żeby nie było tak kolorowo:
Tradycyjnie już, jak na Marvel przystało, przeciwnik nie jest jakiś oszołamiający. Kaecilius (Mikkelsen) ma plan zniszczenia świata, bo jest zły, bo jego rodzina zginęła. To wszystko. Zapewne po jakimś czasie zapomnę, o co mu w ogóle chodziło i dlaczego dążył od anihilacji Ziemi. Trochę szkoda, że dla tego aktora nie znalazło się coś więcej do zagrania.
Początkowo obawiałem się o tempo przemiany Strange’a, ale jest w porządku. Widzimy upływ czasu, najpierw jeszcze w USA, później już w trakcie pobierania nauk, sam też punkt przegięcia, kiedy odrzuca dogmaty nauki i pragnie poznać prawdziwą prawdę o świecie, jest zrealizowany zadowalająco. Doświadczenie zawsze przeważa, więc – dosłownie – doświadczenie innych wymiarów musiało przekonać go do uwierzenia w słowa Pradawnej.
Natomiast kompletnie nie kupuję przemiany Mordo. Przedstawiany jest jako osoba podążająca za rozkazami, wierny wojownik, który nie poddał się herezji Kaeciliusa, ale gdy bohaterowie dowiadują się, że ich mistrzyni sama miała co nieco za uszami, w dodatku Strange nagiął zasady, by ocalić świat, obraża się i idzie medytować. Mocno trąci to Magneto z First Class. No i niby w tym przypadku jest wcześniej mowa o tym, że Mordo jest konserwatywny aż do bólu, aczkolwiek mimo wszystko transformacja od stoickiego najlepszego przyjaciela, który nawet od czasu do czasu z tobą pośmieszkuje, do mordercy pragnącego wyeliminować wszystkich innych magów BOTAK, jest dosyć nagła i trochę tak z dupy. Wiadomo, że potrzebny jest czarny (hehe) charakter to jakiejś kontynuacji, ale wolałbym, by wzięli kogoś innego, a z Mordo zrobili Tego Złego dopiero później.
***
Pomimo wymienionych mankamentów, wyszedłem z kina zadowolony. Jasne, to nie jest najlepszy film MCU, żeby daleko nie szukać – Civil War zrobiło na mnie o wiele większe wrażenie, jednak to wciąż naprawdę solidna produkcja. Zdecydowano się pokazać genezę postaci, by zapoznać widza z magią, całą tą otoczką mitologiczno-mistyczną, przez co fabuła musiała być jak najprostsza. Nie ma co się dziwić – informacji oraz zupełnie nowych, odmiennych aspektów świata przedstawionego jest wystarczająco dużo, nie trzeba było dokładać złożonym scenariuszem. Dzięki temu Doctor Strange jest przystępny dla świeżego widza, można na ten film spokojnie pójść bez znajomości jakiegokolwiek innego z MCU.
Ja polecam, gdyż nie tylko produkcja ta otwiera filmy Marvela na czary i magię, dodatkowo sprawnie wprowadziła nowego, potężnego gracza na planszę. Nie mogę się doczekać dalszych interakcji Doctora Strange’a z członkami Avengers i zaczynam wierzyć w to, że kiedyś Tony Stark przyjdzie do Sanctum Sanctorum, prosić o pomoc w walce z prawdziwym Mandarynem.
Jaskier
PS Pierwsza scena po napisach – z Thorem – jest bezcenna. <3