Feeds:
Wpisy
Komentarze

Archive for 14 lutego, 2014

Dziś czternasty lutego, wielkie konsumpcjonistyczne święto zakochanych par, ustanowione, by sklepy nie splajtowały w okresie posuchy między Bożym Narodzeniem i Wielkanocą.
Jak inaczej uczcić ten wspaniały dzień, jeśli nie omówieniem serii wybitnych filmów traktujących o miłości?
Tak właśnie.
Zmierzch, oglądany dzisiaj, ze świadomością tego, co stanie się w następnych częściach, ma zaskakująco wiele sensu. Oczywiście, na podstawowym poziomie fabuły to niemożliwie wręcz durny film o dwojgu nastolatków z różnych grup, którzy się w sobie zakochują. Widzieliśmy dziesiątki takich produkcji – Step Up, obie części Dirty DancingGrease, High School Musical i każda animacja Disneya, w której była księżniczka, od Małej Syrenki do Pocahontas.
Mam na myśli to, że ten film posiada w miarę sensowną strukturę opowiadanej historii – Edward i Bella poznają się, zakochują się w sobie i jest szczęśliwe zakończenie, nie licząc incydentu z wrogo nastawionymi wampirami.

Ma to wszystko minimum sensu i gdyby nie natłok kontynuacji i tych wszystkich fabularnych głupot, które późniejsze filmy przyniosły, to ludzkość nie zostałaby zepchnięta w przepaść agonii i rozpaczy. Podejrzewam, że początkowo nikt nie planował robić z tego serii, to znaczy SAGI! I prawidłowo. To nie jest materiał na coś więcej.

Zważywszy na dłużyzny, które pojawiają się w Zmierzchu, kiedy absolutnie nic się na ekranie nie dzieje, więc nie można nawet pośmiać się z głupoty postaci lub braku umiejętności albo chęci u aktorów, zakładam, że fabułę wszystkich pięciu filmów można by zmieścić w czterech godzinach(?) albo i mniej.

Najlepszym aktorem jest facet grający ojca Belli, miejscowego komendanta policji. Można odebrać wrażenie, że tylko on w porę załapał, w co się wpakował, postanowił zacisnąć zęby i wytrzymać do końca tego cyrku. Jego nieporadność w stosunkach z córką jest wręcz urocza. Uwielbiam też scenę, kiedy Bella mówi ojcu, że chce mu przedstawić Edwarda, a ten nabija strzelbę i odpowiada, by go przyprowadziła. Jeden człowiek nie jest jednak w stanie uratować tej porażki. No, może i dałby radę, gdyby miał dla fabuły jakieś istotne znaczenie.
Poważnie, Charlie, bo tak ma na imię ten bohater, jest w Zmierzchu tylko po to, by Bella nie mieszkała w Forks sama. Ktoś mógłby się spodziewać, że w historii nastolatki opisanej w książce mającej sześćset stron, poruszony zostanie motyw relacji córka-ojciec, ale nie. Więc po co film miałby to robić?

Główna para postaci jest okropna. Jasne, można powiedzieć, że zdarzyło się kilka momentów, gdy ich rozmowa miała sens i wyglądała na prowadzoną przez normalnych nastolatków (pięć razy w dwugodzinnym filmie?), ale cała reszta napisana i zagrana jest beznadziejnie. Bardzo beznadziejnie. Jakby podczas obsadzania głównych ról doszło do jakiejś poważnej pomyłki.
Pozbawiona jakichkolwiek zdolności do wyrażania emocji i uczuć Kristen Stewart oraz ucharakteryzowany na Goku z aktorskiego Dragonballa Robert Pattinson są najgorszą ekranową parą, jaką kiedykolwiek widziałem. To naprawdę wygląda tak, jakby starali się zagrać beznadziejnie.
Poza tym, skąd wzięła się ta ich miłość? OK, Bella poleciała na niego, bo jest przystojny(?), a on się w niej zadurzył, bo wampirowe-uzależnienie, pociągający zapach, jest jak narkotyk ona dla niego. To głupie…

Jest tu jeszcze ten mecz bejsbola, kompletnie z dupy i nigdy do tej wampirzej rozrywki nie wracają. I te złe wampiry, które – nie wiem – pani Meyer umieściła w książce, by była w niej przemoc(?). To jest tak niewyobrażalnie niepasujące do tej miłosnej dramy.

I jeszcze to okropne zakończenie. Bella trafia do szpitala ze złamaną nogą, licznymi ranami kłutymi i blizną po ugryzieniu na ręce. Można by sobie pomyśleć, że znajdzie się ktoś, kto nie uwierzy w tę bajeczkę, iż obrażeń tych doznała, spadając ze schodów i wylatując przez okno. Nie wiem – na przykład lekarze albo pielęgniarki ze szpitala, albo jej ojciec komendant policji(!).

serię SAGĘ! dałoby zakończyć się na jednej części. Niestety, autorka owej wspaniałej historii miłosnej postanowiła inaczej. Ona ma ponoć wiele dzieci, musi je wykarmić, kupić książki do szkoły i jednocześnie nie może jej zabraknąć na prochy, których potrzebuje do „tworzenia”, więc wybaczmy jej tę pazerność na pieniądze.

Jest tu od cholery momentów rozbrajająco komicznych, o dziwo kilka żartów wygląda na zamierzone, ale generalnie oglądanie Zmierzchu bawi z powodu głupoty bohaterów, a nie zmyślności i talentu scenarzysty. Jednakże, gdy już robi się nudno, to ta nuda dostarcza potężną dawkę psychicznego bólu. Ponoć dalej jest już dużo śmieszniej – pojawiają się Volturi, Jacob dostaje większą rolę, na scenę wchodzą te okropnie wyglądające wilkołaki etc.
W ogóle, Jacob w tym filmie nie robi absolutnie nic. Jedyna czynność przez niego wykonywana, która ma wpływ na fabułę, to opowiedzenie Belli indiańskiej legendy. Co też jest śmieszne:
Idą sobie plażą i dziewczyna pyta – Co miał na myśli twój przyjaciel? A Jacob odpowiada – Zauważyłaś?
Nie dało się nie zwrócić uwagi na tego Indianina, który o rodzinie Edwarda wypowiedział się tonem starucha z horrorów, który ostrzega grupkę studentów, by nie zostawali na noc w lesie.

Strach pomyśleć, że to jest dopiero początek. ;(

Większość komedii romantycznych zawiera ten bardzo, strasznie okropeczny oraz rozpaczliwy moment, kiedy bohaterowie się rozstają, by pod koniec filmu całować się na zgodę w deszczu. I p. Meyer wpadła na pomysł, by zrobić z tego całą książkę. Z tej jednej, głupiej kliszy.

Księżyc w nowiu zaczyna się sielanką, Edward i Bella stanowią szczęśliwą parę, chłopak pojawia się każdego dnia rano i do wtóru kiczowatej muzyki puszcza oko do dziewczyny, a potem do bólu zakochani zaczynają nowy dzień.
Bella ma jednak poważny problem z tym, że się starzeje, co jest właściwie bardzo ciekawe, ale tutaj (podobnie zresztą jak we Władcy Pierścieni) zostało beznadziejnie przedstawione. Nie trudno się jej dziwić – żyje ze świadomością tego, że kiedyś umrze, a wcześniej się zestarzeje. Edward cały czas odmawia zamienienia jej w wampira i sytuacja osiąga masę krytyczną podczas przyjęcia urodzinowego dziewczyny urządzonego przez rodzinę jej ukochanego.
Ponieważ Bella jest pierdoloną niedojdą, rozcina sobie dłoń podczas otwierania prezentu. Widząc wariującego na widok świeżej krwi brata, Edward odpycha dziewczynę, co jest przekomiczne, ponieważ uderza ją tak mocno, że ta wpada na szklany stolik, który się tłucze i rani ją jeszcze mocniej. No i jest ta awantura, po której wampiry stwierdzają, że muszą opuścić miasto.
Chodzi o to, że Edward tak bardzo kocha Bellę, że cierpi, wiedząc, iż naraża ją na niebezpieczeństwo, kiedy tylko jest w pobliżu. Dlatego zostawia ją samą, mówiąc podczas pożegnania, że nie jest dla niego wystarczająco dobra, czym doprowadza dziewczynę do głębokiej depresji, odcięcia się od świata żywych oraz wywołuje u niej koszmary. Nie wspominając o tym, że gdzieś tam wciąż czają się wrogo nastawione wampiry, które chcą zemścić się za to, co wydarzyło się pod koniec części pierwszej.
Całkiem niezły z niego protektor.

No i ona cierpi przez kilka miesięcy, siedząc sama w pokoju. Kiedy już z niego wychodzi i wraca do życia, orientuje się, że jej chory umysł, gdy poczuje krążącą w żyłach adrenalinę, wywołuje wizje Edwarda… stojącego obok i mówiącego tym swoim beznamiętnym głosem, by przestała czynić głupoty. W książce to był tylko głos, na potrzeby filmu, oczywiście, to ulepszono i mamy wypudrowanego Pattinsona zrobionego z mgły i głupoty głównej bohaterki.

W tej sytuacji na scenę wkracza Jacob – młody Indianin, który w pierwszym filmie pojawił się trzy razy i raz zrobił coś sensownego. Tutaj wreszcie może się wykazać, Edwarda nie ma, toteż liczy na to, że dobierze się do Belli. Nic bardziej mylnego, jej wciąż zależy wyłącznie na zimnokrwistym sztywniaku i po prostu wykorzystuje chłopaka, zresztą nie tylko jego. Jest jeszcze ten drugi (trzeci?) – kolega ze szkoły. Kiedy zaprasza ją do kina, zgadza się, ale wybiera film akcji, by poczuć zastrzyk adrenaliny i ujrzeć Edwarda. Co jest chore. Dlaczego ona nie może zrozumieć, że on ją zostawił?

Dochodzimy w tym momencie do jednego z problemów tej całej serii SAGI! Bella nie jest w stanie żyć bez Edwarda. Co więcej, twórcy tego obrzydliwego gówna próbują wmówić widzom – przeważnie dziewczynom w wieku 12-15 lat – że nie są nic warte bez swoich chłopaków. Tak bardzo nieprawda. To indoktrynowanie na naprawdę prymitywnym poziomie. To jest chamskie, poza tym perfidne – oni się w ogóle z tym nie ukrywają.

Jest tu ten cały wątek wilkołaków, który na papierze prezentuje się naprawdę bardzo ciekawie. Okazuje się, że indiańskie legendy są prawdziwe – we krwi przedstawicieli plemienia krąży magia. Pod jej wpływem, w okresie zagrożenia, kilku młodych Indian zyskuje zdolność transformacji w olbrzymie wilki, by bronić ludzi przed wampirami, których są naturalnymi wrogami.
To jest jednak SAGA! Zmierzch, więc nie może to być wykonane w fajny sposób. Nie dość, że efekty specjalne nie są najwyższej próby, to w ludzkiej postaci wilkołaki zachowują się jak pedały. Serio, stereotypowe geje. Pomijając nawet to, że cały czas chodzą bez koszulek, eksponując swoje idealnie wyrzeźbione klaty, to nie powinni zachowywać się tak, jak się zachowują. To grupa młodych chłopców, na których nagle spoczęło niezwykle ciężkie brzemię ochrony ludzi przed nadnaturalnym złem, a oni się boksują dla zabawy, przez co prezentują się strasznie nienaturalnie. Serio, twórcy – chcąc pokazać zmianę, która w nich zaszła – rzucili coś w stylu – A teraz bądźcie rozkosznie niepokornymi chłopcami – i aktorzy zaczęli robić coś w stylu „o, nie uderzaj mnie, bo ci oddam”. Właśnie tak to wygląda.

Potem jest ten motyw, że Edward również nie jest w stanie żyć sam, bez Belli – otrzymawszy fałszywą wiadomość o jej śmierci – postanawia się zabić. W tym świecie jest to z jednej strony bardzo trudne, z drugiej bardzo łatwe. Wampira niełatwo uszkodzić, więc samobójstwo rozumiane w tradycyjny sposób odpada. Jest jednak rodzina wampirów rządząca ich światem i oni momentalnie karzą każdego, kto przyczyni się do ujawnienia istnienia ich rasy – Volturi. Ktoś pokazuje się ludziom, Volturi go zgarniają i wykonują wyrok. Tak to właśnie działa.
W ogóle, to są goście mieszkający we Włoszech, jest trzech najważniejszych Volturi – Aro, grany przez genialnego Michaela Sheena, ten blondyn, który nie robi za wiele i ten trzeci, który wygląda tak, jakby sam chciał zaraz popełnić samobójstwo. Oni sobie we trzech siedzą w sali tronowej i chyba na tym zlatuje im wieczność, bo widzimy ich głównie w trakcie wykonywania tej czynności, wrócę do tego później. Michael Sheen jest absolutnym geniuszem i – chociaż pokazuje się na ekranie tylko na kilka minut – kradnie to przedstawienie. Jeśli wyobrazicie sobie ultrageja, postać poddaną takiej hiperbolizacji, że nawet ja uważam to za coś obraźliwego dla homoseksualistów, to to jest Aro. Ogląda się go kapitalnie, ale tylko ze względu na to, jakie to jest głupie.

Na końcu jest – OCZYWIŚCIE – szczęśliwe zakończenie. Edward przeżywa, Volturi puszczają ich wolno, zastrzegając tylko, że Bella musi być przemieniona w wampira, gdyż widziała zbyt wiele. I dochodzi do rozmowy między Bellą, Edwardem i Jacobem, gdy już wrócili z Włoch. Dziewczyna nie pozwala się kłócić adoratorom, prosi swojego ukochanego, by poczekał, Edward staje może dwa metry za nią (co i tak nie ma żadnego znaczenia, ponieważ wampiry mają w tej SADZE! supersłuch), a ona do Jacoba – Kocham cię. Ale tamtego bardziej, więc idź sobie – dopowiada sobie widz.
Co to za wzorzec do naśladowania? Ona wykorzystała uczucia tego chłopaka, chcąc osiągnąć własne cele i teraz jeszcze odstawia coś takiego. Tak się nie robi, powinna postawić sprawę jasno, a nie kręcić i motać, jakby wiedziała, że to się przyda później, kiedy znów trzeba będzie ją ratować. Perfidna siksa.

Aktorstwo wciąż leży i błaga, by je dobić, o czym chyba nie muszę nawet przypominać.

Jest tu zdecydowanie więcej scen śmieszących swoją głupotą – Michael Sheen rządzi, pedalskie przepychanki wilkołaków i ich notoryczny brak koszulek jest całkiem zabawny. Pierwsza scena, w której pojawia się jeden z nich, przywódca watahy, tak sądzę, to poszukiwania Belli. Wybiegła bowiem do lasu, próbując dogonić Edwarda i zrozpaczona tym, że ją porzucił, położyła się tam, by umrzeć. I znajduje ją ten Indianin, i wynosi nieprzytomną(!) z lasu(!), i nie ma na sobie koszulki(!). Na miejscu Charlie’ego chyba bym do niego strzelił.

Jest 3:21, dam sobie już spokój.

Ta część, o dziwo, zaczyna się niczym prawdziwy film z wampirami. Naturalnie, wrażenie to szybko zostaje zatarte sceną na łące, gdzie Edward napastuje Bellę, próbując nakłonić ją do wyjścia za mąż.

Ten film jest niezwykle nudny. Racja, wciąż są tu te kretyńskie wilkołaki, kapitalny Charlie (scena, w której próbuje porozmawiać z córką o seksie, jest bezcenna) i obraźliwie złe aktorstwo, ale jest nudny. Po prostu.

Fabuła składa się w głównej mierze z dwóch wątków – „ognistego” trójkąta miłosnego, który nie ma racji bytu i powinien zostać zakończony przez główną bohaterkę w trakcie jednej rozmowy z gościem, którego zdecydowała się odrzucić, oraz zemsty pewnej wampirzycy, której wesoła rodzinka Edwarda mocno uprzykrzyła życie w pierwszej części tej SAGI! No i założenie jest takie, że na tle konfliktu dobre wampiry – złe wampiry, Bella musi dokonać wyboru – zadecydować, kogo tak naprawdę kocha.
Najwyraźniej sama nie jest tego pewna, ponieważ z jednej strony zgadza się zostać żoną wampira, z drugiej wciąż kręci z wilkołakiem, czym tylko udowadnia, że jest egoistyczną, pozbawioną empatii siksą. Toteż ten wątek leży. W sumie, czego innego można by się spodziewać?
Pragnąca się zemścić wampirzyca daje nadzieję na obejrzenie jakichś ciekawych scen akcji, tworzy całą armię wampirów, by zniszczyć Cullenów. Ci dogadują się z wilkołakami i słuchają rad tego blondyna, który do tej pory nic nie mówił, ponieważ okazało się, że w trakcie wojny secesyjnej stanął przed podobnym problemem i musiał nauczyć się walki z nowonarodzonymi (w tym uniwersum wampiry są najsilniejsze krótko po przemianie, bo tak p. Meyer pasowało). Cały film jesteśmy przygotowywani na wielki finał, kulminacyjną bitwę, oglądamy treningi, a na końcu się okazuje, że sobie powalczyli trzy minuty, efekty specjalne były obrzydliwe, a choreografia walk tak zła jak to tylko możliwe.

W tej części chodzi się o to, że Edward nie chce iść do łóżka z Bellą. To znaczy, chce, ale nie przed ślubem. Dosyć ciekawa wymowa, jak na tak okropecznie gówniany film dla nastolatek. Musicie to przyznać.
Jest niekonsekwentny (w pierwszej części trzeba było kilka wampirów, by zabić jednego, tutaj mają do czynienia z całą armią a mimo to bez najmniejszych problemów wygrywają), powtarza karygodne błędy poprzedników, czym obraża widza, pod względem technicznym jest obmierzłą rzygowiną i nie ma w nim Michaela Sheena.

No i jest tu ta komiczna scena, kiedy siedzą na rozdaniu dyplomów ukończenia szkoły, w przemówieniach jest mowa o popełnianiu błędów, bo na tym właśnie polega młodość, my z kolei wiemy już, że Bella postanowiła związać się na całą wieczność z Edwardem, bo mając te osiemnaście lat, na pewno doskonale wie, czego chce od życia. Nasza protagonistka.

Ciężko w to uwierzyć, ale ten film jest jeszcze gorszy od poprzedniego.
Bella i Edward biorą ślub, wyjeżdżają w podróż poślubną, dziewczyna zachodzi w ciążę, wracają do Forks, koniec. To wszystko, co dzieje się w tym filmie.

Rozdzielenie książki na dwie części nie miało absolutnie żadnego sensu i celem tego posunięcia było jedynie zwiększenie wpływów ze sprzedaży biletów, piórników i innych gadżetów z wizerunkami bohaterów.

Wszystko, co pojawia się w tym filmie, jest obraźliwie kiczowate i tandetne – muzyka i jej dopasowanie do scen, ściąganie koszulki (już w pierwszych minutach seansu), podkładanie głosu pod wilkołaki, żebyśmy rozumieli, o czym szczekają, kiedy nie są w ludzkiej formie, same efekty specjalne, aktorstwo, montaż Belli przygotowującej się w łazience do nocy poślubnej.

Po ceremonii zaślubin państwo młodzi jadą do Rio i stamtąd płyną na prywatną wyspę Cullenów (tak, mają własną, wielką wyspę w ciepłych krajach). Niespodzianie Bella zachodzi w ciążę, co nie powinno nikogo dziwić, sekszenie się jest wszak najczęściej wykonywaną przez nich czynnością (w międzyczasie grają w szachy). Dopada ich paniczny strach, bo nie wiadomo, co zalęgło się wewnątrz dziewczyny. Idylla dobiega więc końca, wracają do ponurego stanu Waszyngton i bunkrują się w domu wampirów, okłamując wszystkich dookoła, łącznie z ojcem dziewczyny i jej najlepszym przyjacielem, znienawidzonym wrogiem jej męża – wilkołakiem Jacobem.

Właśnie, wilkołaki wciąż są w filmie i nie podoba się im to, co dzieje się z Bellą. Obawiają się tego, że jej dziecko będzie potworem i wyrżnie wszystkich Indian, kończąc dzieło białego najeźdźcy. Planują wykończyć dziewczynę, zanim urodzi monstrum, co z kolei nie bardzo pasuje Jacobowi, który wciąż ma jakąś nadzieję(?). Nie daje za wygraną chłopak, to mu trzeba oddać.

Bella zaczyna powoli wykańczać się w zorganizowanym na szybko domowym stanowisku szpitalnym. Muszę przyznać, że charakteryzatorzy naprawdę się spisali – Kristen Stewart wygląda na wychudłą i umierającą na oczach bliskich. Może to nie do końca dobre, ale czerpałem z jej widoku pewien rodzaj satysfakcji. Należało się francy.

Nie potrafię opisać sceny porodu/cesarskiego cięcia. Absolutne mistrzostwo, film trzeba zobaczyć, choćby dla tej jednej sekwencji.
Po zapoznaniu się z nią, wasze życie już nigdy nie będzie takie samo.

No i Bella umiera, Jacob wybiega z płaczem (też się zastanawiam, dlaczego był wtedy przy niej), Edward kąsa całe jej ciało jak wariat, licząc na to, że przemieni ją w wampira, wilkołaki wyruszają, by zapolować na dziecko i uchronić przed nim ludzkość.
Zdesperowany Jacob zamierza zabić je jako pierwszy, lecz widząc komputerowo wykonane niemowlę (żaden dzieciak nie chciał zagrać w Zmierzchu?), wpaja je sobie. To jakieś magiczne cośtam, od tej pory będzie strzegł dziewczynki i tak jakby zakochał się w niej na zabój, na zawsze i w ogóle jest dla niego całym światem.
Dzięki temu kończy się walka między wilkołakami i wampirami, bo okazuje się, że najważniejszym prawem jest niekrzywdzenie obiektu wpojenia. Tak, to tylko bardzo tani sposób na zakończenie bezsensownego konfliktu.

I potem Bella zmartwychwstaje jako wampir, koniec.

Kupa nudnego gówna.

Druga część części czwartej doczekała się swego czasu własnego tekstu, zapraszam chętnych do zapoznania się z nim.

Dałem radę, przebrnąłem przez to! Trzeba twardym być, nie miętkim.

Fenomen SAGI! Zmierzch jest fenomenalny. Fascynacja mas czymś tak złym jest dla mnie niepojęta. Gdyby tylko aspekt techniczny był spieprzony, ale przecież ani aktorzy się nie popisują, przez co trudno kogokolwiek polubić (poza ojcem Belli i Aro), miłosny konflikt jest w żałosny sposób ciągnięty i na siłę przedłużany, a główna bohaterka – która powinna stanowić wzór dla żeńskiej części widowni – to wredna siksa manipulująca wszystkimi dookoła.

Co z tym naszym światem jest nie tak, że możliwe było zaistnienie czegoś tak okropnego?

Jaskier

Read Full Post »